mil czeniu. Obserwowaly ich ciemne oczy wielkosci oceanow. Ogromne sierpy klow przeslanialy gwiazdy.
Nie bylo slychac zadnego dzwieku procz z rzadka cichego pstrykniecia i szele stu, gdy chochlik w ikono grafie malowal obrazek za obrazkiem.
Przestrzen nie byla wielka. Byla po prostu niczym, a za tem — z punktu widzenia Rincewinda — nie bylo wobec czego odczuwac pokory. Ale swiat byl wielki, a slon ogromny.
— Ktory to z nich ? — zapytal po chwili Leonard.
— Nie wiem — odpowiedzial mu Marchewa. — Wlasciwie nie jestem pewien, czy kiedykolwiek w to wierzylem. No, wie pan… w tego zolwia, slonie i cala reszte. I teraz, widzac to wszystko, czuje sie bardzo… bardzo…
— Przerazony? — podpowiedzial Rincewind.
— Nie.
— Niespokojny?
— Nie.
— Latwo zastraszony?
— Nie.
Za Wodospadem Krawedziowym, pod bialymi strzepami chmur, pojawialy sie w polu widzenia kontynenty Dysku.
— Wiecie… z tak wysoka… prawie nie widac granic miedzy panstwami — stwierdzil tesknie Marchewa.
— To jakis klopot? — zdziwil sie Leonard. — Chyba daloby sie cos z tym zrobic.
— Moze duze, ale naprawde duze budynki stojace rzedami wzdluz linii granicznych — zaproponowal Rincewind. — Albo… albo bardzo szerokie drogi. Mozna pomalowac je na rozne kolory, zeby nie bylo nieporozumien.
— Nie sugeruje przeciez… — zaczal Marchewa. Potem urwal i tylko westchnal.
Patrzyli dalej, zafascynowani. Malenkie iskierki na niebie wskazywaly, gdzie kolejne stada smokow przelatuja pomiedzy Dyskiem i ksiezy cem.
— W domu nigdy takich nie widzimy — poskarzyl sie Rincewind.
— Podejrzewam, ze smoki bagienne, male biedactwa, sa potomkami tutejszych — oswiadczyl Leonard. — Przystosowanymi do gestego powietrza.
— Zastanawiam sie — rzekl Marchewa — co jeszcze zyje tu w dole, o czym nic nie wiemy.
— No, zawsze pozostaja jeszcze te niewidzialne stwory podobne do matw, ktore wysysaja cale powietrze z… — zaczal Rincewind, ale sarkazm nie dzialal tu zbyt dobrze. Wszechswiat go rozcienczal. Wielkie, powazne oczy na niebie go wysuszaly.
Poza tym bylo tutaj zwyczajnie… za duzo. Wszystkiego za duzo. Nie byl przyzwyczajony do ogladania tak wielkiej czesci wszechswiata za jednym rzutem oka. Blekitny dysk swiata, odslaniajacy sie z wolna w miare wschodu ksiezyca, sprawial wrazenie przytloczonego.
— Wszystko jest za wielkie — mruknal Rincewind.
— Tak.
— Uuk.
Nie mieli nic do roboty. Mogli tylko czekac na wschod ksiezyca. Albo opadniecie Dysku.
Marchewa ostroznie wyjal malego smoka z kubka kawy.
— Te male wszedzie sie pchaja — stwierdzil. — Jak kociaki. Ale dorosle utrzymuja dystans i tylko patrza.
— Czyli tez jak koty — uznal Rincewind. Uniosl kapelusz i wy platal smoka z wlo sow.
— Moze powinnismy zabrac kilka z po wrotem?
— Wszystkie zabierzemy, jesli nie bedziemy uwazac.
— Przypominaja troche Errola. — Marchewa westchnal. — Wiecie, tego smoka, ktory byl maskotka strazy. Uratowal miasto, poniewaz nauczyl sie, eee… ziac ogniem do tylu. Wszyscy myslelismy, ze to nowa odmiana smoka — dodal — ale teraz wyglada na to, ze cofnal sie w roz woju. Czy pan Leonard wciaz jest na zewnatrz?
Obejrzeli sie na Leonarda, ktory wzial sobie pol godziny wolnego, zeby cos namalowac. Maly smok przysiadl mu na ramieniu.
— Powiedzial, ze nigdy juz nie zobaczy takiego swiatla — wyjasnil Rincewind. — I ze musi namalowac obraz. Dobrze mu idzie, mimo wszystko.
— Mimo jakie wszystko?
— Mimo ze dwie tubki, jakich uzywa, zawieraja paste pomidorowa i ser topiony.
— Powiedziales mu?
— Nie moglem. Mial tyle entuzjazmu…
— Lepiej zacznijmy juz karmic smoki. — Marchewa odstawil kubek.
— Dobrze. Czy moglbys odczepic mi te patelnie od wlosow? Prosze.
Pol godziny pozniej migotanie ekranu omniskopu rozjasnilo kajute Myslaka.
— Nakarmilismy smoki — poinformowal Marchewa. — Rosliny tutaj sa… dziwne. Wygladaja jak zrobione z jakie gos szklistego metalu. Leonard przedstawil dosc niezwykla teorie, ze w ciagu dnia absorbuja swiatlo sloneczne, a po tem jarza sie noca, w ten sposob tworzac „blask ksiezyca”. Smokom bardzo chyba zasmakowaly. W kaz dym razie niedlugo odlatujemy. Chce jeszcze zebrac troche kamieni.
— Jestem przekonany, ze sie do czegos przydadza — mruknal Vetinari.
— Szczerze mowiac, panie, beda bardzo cenne — zapewnil Myslak Stibbons.
— Doprawdy?
— Oczywiscie. Moga sie okazac calkowicie rozne od kamieni na Dysku!
— A je sli beda dokladnie takie same?
— Och, to bedzie jeszcze ciekawsze!
Vetinari przyjrzal mu sie bez slowa. Potrafil sobie radzic z wiek szoscia typow umyslu, jednak ten, ktory najwyrazniej kierowal Myslakiem Stibbonsem, nalezal do odmiany, dla ktorej Patrycjusz musial jeszcze znalezc punkty zaczepienia. Najlepiej wiec kiwac glowa, usmiechac sie i poda wac mu kawalki maszynerii, ktore wyraznie uznawal za bardzo wazne. Inaczej moglby wpasc w amok.
— Dobra robota — pochwalil. — No tak, oczywiscie… te kamienie moga przeciez zawierac jakies cenne mineraly, moze nawet diamenty?
Myslak wzruszyl ramionami.
— Nic o tym nie wiem. Ale moga nam wiele powiedziec o historii ksiezyca.
Patrycjusz zmarszczyl brwi.
— Historii? — zdziwil sie. — Przeciez tam nikt… To znaczy brawo. Powiedz, mlody czlowieku, czy masz tu cala maszynerie, jakiej potrzebujesz?
Smoki bagienne przezuwaly ksiezycowe liscie. Liscie byly metaliczne, o szkli stej powierzchni, a kiedy smoki je nadgryzaly, na ich zebach pojawialy sie drobne, niebieskie i zielone iskierki. Podroznicy zniesli cale stosy lisci i wysy pali je przed klatkami.
Niestety, jedynym badaczem, ktory moglby zwrocic uwage, ze ksiezycowe smoki z rzadka zjadaja pojedynczy lisc, byl Leonard, a on zajal sie malowaniem.
Smoki bagienne za to przystosowaly sie do zjadania duzych ilosci pozywienia w ener getycznie ubogim srodowisku Dysku.
Zoladki, przyzwyczajone do transmutacji odpowiednika czerstwych ciasteczek w uzy teczny plomien, przyjmowaly teraz wielkie porcje dielektrycznych powierzchni naladowanych niemal czysta energia. Byl to dla nich pokarm bogow.
Pozostalo tylko kwestia czasu, nim ktoremus ze smokow sie odbije.