W dygoczacym, trzeszczacym „Latawcu”, Rincewind patrzyl, jak dwie ostatnie smocze kapsuly odpadaja spod skrzydel. Przez chwile lecialy jeszcze obok, wirujac, potem rozpadly sie i zo staly w tyle.
Znowu przyjrzal sie dzwigniom. Ktos naprawde powinien cos z nimi robic, myslal niepewnie. Powinien, prawda?
Smoki mknely po niebie. Uwolnione z kapsul, spieszyly sie do domu.
Magowie utworzyli Ciekawy Obiektyw Thurlowa tuz nad pokladem. Pokaz byl imponujacy.
— Lepsze od sztucznych ogni — uznal dziekan.
Myslak walnal piescia w omni skop.
— Aha, teraz dziala — ucieszyl sie. — Ale widze tylko ten wielgachny…
Kolejna czesc twarzy Rincewinda, poza jego wielkim nosem, pojawila sie na wizji.
— Ktora dzwignie mam pociagnac?! — wrzasnal.
— Co sie stalo?
— Leonard ciagle jest nieprzytomny, a bi bliotekarz wyciaga Marchewe z tych wszystkich smieci. To bardzo niespokojny lot! Nie zostaly nam juz zadne smoki! Po co sa te pokretla? Chyba spadamy! CO MAM ROBIC?!!!
— Nie przygladales sie, jak pilotuje Leonard?
— Mial stopy na pedalach i przez caly czas szarpal za wszystkie lewarki!
— Dobrze, dobrze. Sprawdze, czy na podstawie jego planow uda mi sie domyslic, co nalezy zrobic. Powiemy ci, jak zleciec na dol.
— Nie mowcie, jak zleciec na dol! Ja chce zostac na gorze! Gora jest wazna! Nie dol!
— Czy dzwignie sa oznaczone? — zapytal Myslak, przerzucajac szkice wynalazcy.
— Tak, ale nic z tego nie rozumiem! Na jednej jest napisane „Troba”!
Myslak przerzucal stronice pokryte odwrotnym pismem Leonarda.
— E… tego… — mamrotal pod nosem.
— Nie ruszaj dzwigni oznaczonej „Troba”! — rozkazal Patrycjusz, schylajac sie nad omniskopem.
— Panie! — rzekl Myslak i po czerwienial, gdy poczul na sobie spojrzenie Vetinariego. — Przepraszam, ale to kwestie techniczne, chodzi o me chanizmy i moze byloby lepiej, gdyby osoby wyksztalcone raczej w dzie dzinie humanistyki nie…
Umilkl pod wzrokiem Patrycjusza.
— Ta ma normalna etykiete! — zawolal goraczkowy glos z omni skopu. — Jest tu napisane „Rumpel ksiecia Harana”.
Vetinari poklepal Myslaka po ramieniu.
— Doskonale rozumiem — zapewnil. — Ostatnie, czego zyczy sobie czlowiek wyszkolony w dziala niu mechanizmow, to dobre rady ignorantow. Prosze o wy baczenie. A co takiego zamierza pan zrobic?
— No, ja… tego…
— Kiedy „Latawiec”, wraz z wszel kimi naszymi nadziejami, pedzi ku ziemi, chcialem powiedziec — dodal Vetinari.
— Bo ja… no… sprawdzilismy te…
Patrycjusz znow pochylil sie nad omniskopem.
— Rincewindzie, pociagnij dzwignie oznaczona „Rumpel ksiecia Harana” — polecil.
— Nie wiemy, do czego sluzy… — zaczal Myslak.
— Jesli ma pan lepszy pomysl, prosze go wyjawic. A tym czasem sugeruje, by pociagnac dzwignie.
Na „Latawcu” Rincewind postanowil usluchac glosu wladzy.
— Zaraz… Slysze rozne stuki i brze czenie — zameldowal. — I… niektore dzwignie poruszaja sie same… Teraz rozkladaja sie skrzydla… I tak jakby lecimy w linii prostej… wlasciwie calkiem spokojnie…
— To dobrze. Proponuje, zebys poswiecil sie budzeniu Leonarda — rzekl Patrycjusz. Zwrocil sie do Myslaka: — Pan osobiscie nie studiowal klasyki, mlody czlowieku? Wiem, ze Leonard to robil.
— No… nie.
— Ksiaze Haran to legendarny klatchianski bohater, ktory oplynal swiat dookola — wyjasnil Patrycjusz. — Jego statek byl wyposazony w ma giczny rumpel, sterowal sam, kiedy ksiaze zasypial. Gdybym mogl jeszcze w czyms pomoc, prosze sie nie krepowac.
Zlowrogi Harry zamarl przerazony. Cohen zblizal sie po sniegu z unie siona reka.
— Uprzedziles bogow, Harry — powiedzial.
— Wszyscy zesmy slyszeli — dodal Hamish.
— Ale to nie szkodzi — uznal Cohen. — Bedzie ciekawiej.
Dlon opadla, klepiac niskiego czlowieczka w ramie.
— Pomyslelismy sobie, ze Zlowrogi Harry moze i jest tepy jak cegla, ale zdradzic nas w takiej chwili… Trzeba miec nerwy — rzekl Cohen. — Znalem swego czasu kilku zlych wladcow ciemnosci, Harry, ale tobie uczciwie musze przyznac trzy duze lby goblinow za styl. Moze i nigdy ci sie nie udalo wejsc do towarzystwa, no wiesz, wielkich wladcow ciemnosci, ale jestes… tak, Harry, jestes zbudowany z Nie wlasciwego Materialu.
— Lubimy takich, co nie rzucaja swoich katapult oblezniczych, chocby byli w mniej szosci — zapewnil Maly Willie.
Zlowrogi Harry spuscil glowe i prze stapil z nogi na noge. Na jego twarzy scieraly sie ulga i duma.
— Milo, ze to doceniacie, chlopaki — powiedzial. — Znaczy, no wiecie, gdyby to ode mnie zalezalo, przeciez bym wam tego nie zrobil, ale musze dbac o reputa cje i…
— Powiedzialem, ze rozumiemy — uspokoil go Cohen. — Tak samo jest z nami. Widzisz, ze pedzi na ciebie wielki kosmaty stwor, to nie zastanawiasz sie, czy to nie rzadki gatunek na granicy wymarcia, tylko odrabujesz mu glowe. Bo na tym polega bohaterowanie, mam racje? A ty widzisz kogos i zdra dzasz go, ledwie mrugnie okiem. Bo taka jest praca czarnego charakteru.
Reszta Ordy wydala pomruk aprobaty. W pe wien niezwykly sposob to takze bylo elementem Kodeksu.
— Pozwolicie mu odejsc? — zdziwil sie minstrel.
— Oczywiscie. Nie uwazales, maly. Wladca ciemnosci zawsze ucieka. Ale zaznacz w pie sni, ze nas zdradzil. Zrobi dobre wrazenie.
— Sluchajcie… no… Czy mozna by dodac, ze okrutnie probowalem poderznac wam gardla?
— Jasne — zgodzil sie wielkodusznie Cohen. — Zapisz, maly, ze Harry walczyl niczym tygrys o czar nym sercu.
Harry otarl lze z oka.
— Dzieki, chlopaki. Nie wiem, co powiedziec. Nie zapomne wam tego. Moze dzieki temu nadejda jeszcze dla mnie lepsze czasy.
— Ale zrob nam przysluge i dopil nuj, zeby bard wrocil bezpiecznie, dobrze? — poprosil Cohen.
— Pewnie — obiecal Harry.
— Ehm… Ja nie wracam — oznajmil minstrel.
Zaskoczyl tym wszystkich. I z pew noscia zaskoczyl sam siebie. Ale zycie nagle otworzylo przed nim dwie drogi. Jedna prowadzila z po wrotem do spiewania piesni o milo sci i kwia tach; druga mogla go zaprowadzic dokadkolwiek. A w tych starcach bylo cos takiego, co pierwszy wybor czynilo zupelnie niemozliwym. Nie potrafilby tego wytlumaczyc. Po prostu tak bylo.
— Musisz przeciez wrocic i… — zaczal Cohen.
— Nie. Musze zobaczyc, jak to sie skonczy. Pewnie zwariowalem, ale tego wlasnie chce.
— Ten kawalek mozesz sobie wymyslic — wtracila Vena.
— Nie, prosze pani — odparl minstrel. — Chyba nie moge. Nie sadze, zeby ta wyprawa skonczyla sie w sposob, jaki potrafilbym sobie wyobrazic. Nie kiedy widze pana Cohena w jego rybim helmie i pana Williego jako