Caly Dysk byl… Wlasciwie stanowilo to pewien problem, w kaz dym razie z punktu widzenia Rincewinda. Teraz lezal w dole. Wygladal na lezacy w dole, nawet jesli naprawde byl raczej z przodu. Rincewind nie mogl sie pozbyc strasznego przeczucia, ze kiedy tylko „Latawiec” wystartuje, zwyczajnie spadnie miedzy te odlegle, pierzaste chmury.
Bibliotekarz pomagal mu wciagnac skrzydlo po jego stronie — Leonard przygotowywal sie do odlotu.
— No niby wiem, ze mamy skrzydla i w ogole — tlumaczyl mag. — Po prostu nie czuje sie dobrze w oto czeniu, gdzie wszystkie kierunki to dol.
— Uuk.
— Nie wiem, co wlasciwie mam mu powiedziec. „Nie rozsadzaj swiata” to bardzo przekonujacy argument jak dla mnie. Ja bym posluchal. Poza tym nie podoba mi sie pomysl wyprawy w bli skie okolice bogow. Wiesz, oni nas traktuja jak zabawki.
I nie zdaja sobie sprawy, dodal juz w my slach, jak latwo urywaja sie nam rece i nogi.
— Uuk?
— Slucham? Naprawde?
— Uuk.
— Istnieje… bog malp?
— Uuk?
— Nie, nie, w po rzadku, dlaczego by nie. Ale to nie ktores z na szych lokalnych bostw?
— Iik.
— Aha, Kontynent Przeciwwagi… No tak, oni tam… — spojrzal w okno i zadrzal — …tam na dole wierza chyba we wszystko.
Stuknelo glosno, kiedy zaskoczyla zapadka.
— Dziekuje, panowie — powiedzial Leonard. — Jesli zechcecie teraz zajac miejsca, mozemy…
Wstrzas eksplozji zakolysal „Latawcem” i prze wrocil Rincewinda.
— To ciekawe, jeden ze smokow najwyrazniej odpalil troche wczes…
— Oto! — powiedzial Cohen, stajac w bo haterskiej pozie.
Srebrna Orda rozejrzala sie niepewnie.
— Oto co? — spytal Zlowrogi Harry.
— Oto swiatynie bogow! — rzekl Cohen, znow stajac w od powiedniej pozie.
— No tak, widzim — zapewnil go Caleb. — Jakos ci plecy zesztywnialy czy co?
— Zapisz, ze rzeklem „Oto!” — Cohen zwrocil sie do minstrela. — Nie musisz notowac calej reszty.
— A czy moglbys powiedziec…
— Rzec!
— Przepraszam, rzec: „Oto cytadele bogow”? Takie zdanie ma lepszy rytm.
— Ha! To mi cos przypomina — wtracil Truckle. — Pamietasz, Hamish? Ty i ja zaciagnelismy sie do ksiecia Leofrica Legalnego, kiedy dokonal inwazji na Nictofiord.
— Nu, pamietam.
— Przekleta bitwa trwala piec dni — opowiadal Truckle — bo ksiezna wyszywala gobelin dla jej upamietnienia. Tak bylo. Musielismy ciagle powtarzac walki, a kosz towalo to jak demony, zwlaszcza kiedy zmieniala igly. Na polu bitwy nie ma miejsca dla mediow, zawsze to powtarzam.
— Aha! I pa mietam, jak zes zrobil nieprzyzwoity gest w strone dam. — Hamish zarechotal glosno. — Widzial zem potem ten gobelin w zamku Rosante, lata pozniej, ale od razu zem poznal, ze to ty!
— He, he, he… — zasmial sie Truckle.
— Cieszcie sie — burknal Cohen. — Ale co sie dzieje z tymi bohaterami, ktorzy nie sa zapamietani w pie sniach i sa gach? No? Co o nich powiecie?
— Co? Jacy bohaterowie, co nie sa pamietani w pie sniach i sa gach?
— No wlasnie!
— Jaki jest plan? — zainteresowal sie Zlowrogi Harry, ktory obserwowal migotliwy blask nad miastem bogow.
— Plan? — zdziwil sie Cohen. — Myslalem, ze wiesz. Zamierzamy przekrasc sie do srodka, rozbic zapalnik i uciekac jak wszystkie demony.
— No tak, ale jak planujecie tego dokonac? — nie ustepowal Harry. Westchnal ciezko, widzac ich miny.
— Nie macie planu, prawda? — stwierdzil ze znuzeniem. — Zamierzaliscie po prostu wbiec tam pedem. Bohaterowie nigdy nie planuja. Plany zawsze zostaja do opracowywania wladcom ciemnosci. To przeciez siedziba bogow, chlopaki! Myslicie, ze nie zauwaza, jak po okolicy kreci sie banda ludzi?
— Zamierzalismy polec wspaniala smiercia — wyjasnil Cohen.
— Jasne, oczywiscie. Ale potem. Niech mnie… sluchajcie, wyrzuciliby mnie z tajnego stowarzyszenia groznych szalencow, gdybym pozwolil wam na taki atak. — Zlowrogi Harry pokrecil glowa. — Istnieja setki bogow, zgadza sie? Wszyscy o tym wiedza. I przez caly czas pojawiaja sie nowi. I co ? Czy jakis plan nie zaczal sie juz rysowac? Ktos ma pomysl?
Truckle podniosl reke.
— Wbiegamy pedem?
— Tak, wszyscy jestesmy przeciez prawdziwymi bohaterami, co? Otoz nie. Nie to mialem na mysli. Chlopaki, macie szczescie, ze sie do was przylaczylem…
Kierownik studiow nieokreslonych zauwazyl swiatelko na ksiezycu. Stal akurat oparty o re ling, by spokojnie wypalic wieczornego papierosa.
Nie byl magiem ambitnym. Zwykle koncentrowal sie przede wszystkim na unikaniu klopotow oraz wszelkich meczacych zajec. Najlepsza cecha studiow nieokreslonych bylo to, ze nikt nie potrafil dokladnie okreslic, czego dotycza. A to dawalo mu sporo wolnego czasu.
Przez chwile obserwowal blada tarcze ksiezyca, po czym odszukal zajetego wedkowaniem nadrektora.
— Mustrum, czy ksiezyc powinien tak robic? — zapytal.
Ridcully uniosl glowe.
— Wielkie nieba! Stibbons! Gdziez ten chlopak sie podzial?
Myslaka zlokalizowano w koi, gdzie padl w ubraniu i za snal. Na wpol rozbudzonego wciagnieto go na drabinke, ale kiedy zobaczyl niebo, natychmiast odzyskal przytomnosc umyslu.
— Czy on powinien tak robic? — zapytal Ridcully, wskazujac ksiezyc.
— Nie, nadrektorze. Stanowczo nie powinien.
— Mamy wiec okreslony problem? — wtracil z na dzieja kierownik studiow nieokreslonych.
— Oczywiscie! Gdzie omniskop? Czy ktos probowal z nimi rozmawiac?
— No tak. W takim razie to nie moja dziedzina — stwierdzil kierownik studiow nieokreslonych, wycofujac sie dyskretnie. — Przykro mi. Pomoglbym, gdybym mogl. Widze, ze jestescie zajeci. Przepraszam.
Wszystkie smoki juz odpalily. Rincewind czul, jak cos przepycha mu galki oczne w tyl glowy.
Leonard w sa siednim fotelu byl nieprzytomny. Marchewa prawdopodobnie lezal wsrod szczatkow cisnietych w drugi koniec kabiny.
Sadzac po zlowieszczych trzaskach i zapa chu, orangutan wisial, trzymajac sie oparcia fotela Rincewinda.
A w do datku, kiedy udalo mu sie odwrocic glowe i spoj rzec przez okno, zobaczyl jedna ze smoczych kapsul stojaca w ogniu. Nic dziwnego — plomien smokow byl niemal czysto bialy.
Leonard wspominal o ktorejs z tych dzwigni… Rincewind patrzyl na nie przez czerwona mgle. „Gdybysmy musieli odrzucic wszystkie smoki — mowil Leonard — trzeba…”. Co trzeba? Ktora dzwignia? Szczerze mowiac, w