boga bycia komus niedobrze po raz drugi, pan Lek moze tu na mnie zaczekac. I nic mi przeciez nie grozi. Niezaleznie od wszystkiego, kiedy bogowie odkryja, ze atakuje ich czlowiek z pomi dorem na glowie i drugi, przebrany za muze przeklenstw, to naprawde, ale to naprawde bedzie im zalezalo, zeby caly swiat wiedzial, co sie zdarzylo potem.

* * *

Leonard wciaz byl nieprzytomny. Rincewind probowal ocierac mu czolo mokra gabka.

— Oczywiscie, ze mu sie przygladalem — zapewnil Marchewa, zerkajac na poruszajace sie wolno dzwignie. — Ale to on zbudowal „Latawca”, wiec dla niego wszystko bylo proste. Ehm… tego bym nie dotykal…

Bibliotekarz wciagnal sie na fotel pilota i obwa chiwal dzwignie. Gdzies pod nimi stukal i brze czal automatyczny rumpel.

— Bedziemy musieli szybko cos wymyslic — stwierdzil Rincewind. — Statek nie bedzie sam soba sterowal w nie skonczonosc.

— Moze gdybysmy delikatnie… Lepiej tego nie robic…

Bibliotekarz pobieznie obejrzal pedaly. Potem jedna reka odepchnal Marchewe, a druga zdjal z haka okulary ochronne Leonarda. Objal stopami pedaly. Pchnal dzwignie uruchamiajaca rumpel ksiecia Harana i gdzies w glebi, pod jego stopami, cos glosno brzeknelo.

Statek zadygotal, a biblio tekarz rozprostowal palce, przebieral nimi przez chwile, po czym chwycil dwie najwieksze dzwignie.

Marchewa i Rin cewind rzucili sie do foteli.

* * *

Bramy Dunmanifestin rozwarly sie, na pozor same z siebie. Srebrna Orda wkroczyla do wnetrza. Trzymali sie blisko siebie i rozgla dali podejrzliwie.

— Lepiej zrob sobie zakladki dla nas w swoim notesie, maly — szepnal Cohen. — Nie tego sie spodziewalem.

— Nie rozumiem — odpowiedzial minstrel.

— Powinny sie tu odbywac hulanki w wiel kiej hali — wyjasnil Maly Willie. — A sa … sklepy. I kazdy bog ma inny rozmiar.

— Bogowie moga byc kazdej wielkosci — stwierdzil Cohen, gdy zobaczyl zblizajaca sie grupe bostw.

— Moze lepiej… wpadniem tu innym razem? — zaproponowal Caleb.

Wrota zatrzasnely sie za nimi.

— Nie — rzekl Cohen.

Nagle otoczyl ich tlum.

— Jestescie pewnie nowymi bogami — zagrzmial glos z nieba.  — Witajcie w Dun manifestin. Chodzcie z nami.

— O, bog ryb — odezwal sie jakis bog, zrownujac sie z Cohe nem. — I jak tam ryby, wasza poteznosc?

— Eee… Co? Aha… Sa, no… mokre. Ciagle bardzo mokre.

— A rzeczy ? — Bogini zwrocila sie do Hamisha. — Jak tam rzeczy?

— Ciagle se leza dookola.

— Czy jestes wszechmocny?

— Tak, skarbie, ale biere na to pigulki.

— A ty jestes muza przeklenstw? — zapytal inny bog Truckle'a.

— Prawda jak demony — odparl desperacko Truckle.

Cohen uniosl wzrok i zoba czyl Offlera, boga krokodyla. Nietrudno bylo go rozpoznac, zreszta Cohen widywal go juz wiele razy. Jego posagi w swia tyniach na calym swiecie calkiem udatnie oddawaly podobienstwo. Byla to moze wlasciwa chwila na refleksje, ze tak wiele z owych swiatyn znacznie zubozalo wskutek dzialan Cohena. Cohen jednak nie tracil czasu na refleksje, gdyz nie zwykl sie nimi zajmowac.

Wydawalo mu sie za to, ze Orda jest gdzies zaganiana.

— Dokad idziemy, przyjacielu? — zapytal.

— Fofaczec na gfe, fasza fybosc — wyjasnil Offler.

— A tak, Te, ktora wy… my, bogowie, rozgrywamy na… smiertelnikami.

— W samej rzeczy — przyznal inny bog. — A obec nie odkrylismy grupe smiertelnikow rzeczywiscie atakujacych Dunmanifestin.

— A to demony, nie? — Cohen uprzejmie pokiwal glowa. — Niech posmakuja goracego gromu, oto moja rada. To jedyna zrozumiala dla nich mowa.

— Glownie dlatego, ze innej nie uzywacie — mruknal pod nosem minstrel, obserwujac spod oka zebrane wokol planszy bostwa.

— Owszem, tez uznalismy, ze to dobry pomysl — przyznal bog. — A przy okazji, jestem Los.

— Och, jestes Losem? — zdziwil sie Cohen, kiedy dotarli juz do planszy. — Zawsze chcialem cie poznac. Myslalem, ze bedziesz slepy.

— Nie.

— A co bys powiedzial, gdyby ktos wetknal ci palce w oczy ?

— Slucham?

— To taki maly zarcik.

— Cha, cha — powiedzial Los. — Zastanawiam sie, rybny boze, czy jestes dobrym graczem.

— Nigdy nie bylem hazardzista — wyjasnil Cohen, kiedy pojedyncza kostka pojawila sie miedzy palcami Losu. — Kufel to dobra gra.

— Moze zainteresowalaby cie niewielka proba?

Tlum ucichl. Minstrel spojrzal w bez denne oczy boga i zrozu mial, ze kiedy gra sie z Lo sem, kostka zawsze jest obciazona.

Daloby sie uslyszec przelot jaskolki.

— Owszem — zgodzil sie Cohen. — Czemu nie?

Los rzucil kostke na plansze.

— Szesc — powiedzial, wciaz patrzac w oczy Cohenowi.

— Zgadza sie. Znaczy, ja tez musze rzucic szostke?

— Alez nie — usmiechnal sie Los. — Jestes przeciez bogiem. A bo gowie graja, zeby wygrac. Ty, o po tezny, musisz wyrzucic siodemke.

— Siodemke? — powtorzyl minstrel.

— Nie rozumiem, czemu mialoby to sprawic klopot komus, kto ma prawo tu przebywac.

Cohen obracal kostke w pal cach. Miala regulaminowe szesc scianek.

— Ja natomiast widze, ze to moze byc pewien klopot — stwierdzil. — Ale jedynie dla smiertelnikow, ma sie rozumiec. — Raz czy dwa podrzucil kostke w po wietrze. — Siedem?

— Siedem — potwierdzil Los.

— Zawezlony problem.

Minstrel patrzyl na niego, czujac, jak dreszcz przebiega mu po plecach.

— Zapamietasz, co powiedzialem, maly? — upewnil sie Cohen.

* * *

„Latawiec” skrecil w wy sokiej chmurze.

— Uuk! — zawolal zachwycony bibliotekarz.

— Pilotuje lepiej niz Leonard! — pochwalil Rincewind.

— Pewnie przychodzi mu to… latwiej — szepnal Marchewa. — No wiesz… Jest w koncu naturalnie atawistyczny.

Вы читаете Ostatni bohater
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×