boga bycia komus niedobrze po raz drugi, pan Lek moze tu na mnie zaczekac. I nic mi przeciez nie grozi. Niezaleznie od wszystkiego, kiedy bogowie odkryja, ze atakuje ich czlowiek z pomi dorem na glowie i drugi, przebrany za muze przeklenstw, to naprawde, ale to naprawde bedzie im zalezalo, zeby caly swiat wiedzial, co sie zdarzylo potem.
Leonard wciaz byl nieprzytomny. Rincewind probowal ocierac mu czolo mokra gabka.
— Oczywiscie, ze mu sie przygladalem — zapewnil Marchewa, zerkajac na poruszajace sie wolno dzwignie. — Ale to on zbudowal „Latawca”, wiec dla niego wszystko bylo proste. Ehm… tego bym nie dotykal…
Bibliotekarz wciagnal sie na fotel pilota i obwa chiwal dzwignie. Gdzies pod nimi stukal i brze czal automatyczny rumpel.
— Bedziemy musieli szybko cos wymyslic — stwierdzil Rincewind. — Statek nie bedzie sam soba sterowal w nie skonczonosc.
— Moze gdybysmy delikatnie… Lepiej tego nie robic…
Bibliotekarz pobieznie obejrzal pedaly. Potem jedna reka odepchnal Marchewe, a druga zdjal z haka okulary ochronne Leonarda. Objal stopami pedaly. Pchnal dzwignie uruchamiajaca rumpel ksiecia Harana i gdzies w glebi, pod jego stopami, cos glosno brzeknelo.
Statek zadygotal, a biblio tekarz rozprostowal palce, przebieral nimi przez chwile, po czym chwycil dwie najwieksze dzwignie.
Marchewa i Rin cewind rzucili sie do foteli.
Bramy Dunmanifestin rozwarly sie, na pozor same z siebie. Srebrna Orda wkroczyla do wnetrza. Trzymali sie blisko siebie i rozgla dali podejrzliwie.
— Lepiej zrob sobie zakladki dla nas w swoim notesie, maly — szepnal Cohen. — Nie tego sie spodziewalem.
— Nie rozumiem — odpowiedzial minstrel.
— Powinny sie tu odbywac hulanki w wiel kiej hali — wyjasnil Maly Willie. — A sa … sklepy. I kazdy bog ma inny rozmiar.
— Bogowie moga byc kazdej wielkosci — stwierdzil Cohen, gdy zobaczyl zblizajaca sie grupe bostw.
— Moze lepiej… wpadniem tu innym razem? — zaproponowal Caleb.
Wrota zatrzasnely sie za nimi.
— Nie — rzekl Cohen.
Nagle otoczyl ich tlum.
— Jestescie pewnie nowymi bogami — zagrzmial glos z nieba. — Witajcie w Dun manifestin. Chodzcie z nami.
— O, bog ryb — odezwal sie jakis bog, zrownujac sie z Cohe nem. — I jak tam ryby, wasza poteznosc?
— Eee… Co? Aha… Sa, no… mokre. Ciagle bardzo mokre.
— A rzeczy ? — Bogini zwrocila sie do Hamisha. — Jak tam rzeczy?
— Ciagle se leza dookola.
— Czy jestes wszechmocny?
— Tak, skarbie, ale biere na to pigulki.
— A ty jestes muza przeklenstw? — zapytal inny bog Truckle'a.
— Prawda jak demony — odparl desperacko Truckle.
Cohen uniosl wzrok i zoba czyl Offlera, boga krokodyla. Nietrudno bylo go rozpoznac, zreszta Cohen widywal go juz wiele razy. Jego posagi w swia tyniach na calym swiecie calkiem udatnie oddawaly podobienstwo. Byla to moze wlasciwa chwila na refleksje, ze tak wiele z owych swiatyn znacznie zubozalo wskutek dzialan Cohena. Cohen jednak nie tracil czasu na refleksje, gdyz nie zwykl sie nimi zajmowac.
Wydawalo mu sie za to, ze Orda jest gdzies zaganiana.
— Dokad idziemy, przyjacielu? — zapytal.
— Fofaczec na gfe, fasza fybosc — wyjasnil Offler.
— A tak, Te, ktora wy… my, bogowie, rozgrywamy na… smiertelnikami.
— W samej rzeczy — przyznal inny bog. — A obec nie odkrylismy grupe smiertelnikow rzeczywiscie atakujacych Dunmanifestin.
— A to demony, nie? — Cohen uprzejmie pokiwal glowa. — Niech posmakuja goracego gromu, oto moja rada. To jedyna zrozumiala dla nich mowa.
— Glownie dlatego, ze innej nie uzywacie — mruknal pod nosem minstrel, obserwujac spod oka zebrane wokol planszy bostwa.
— Owszem, tez uznalismy, ze to dobry pomysl — przyznal bog. — A przy okazji, jestem Los.
— Och, jestes Losem? — zdziwil sie Cohen, kiedy dotarli juz do planszy. — Zawsze chcialem cie poznac. Myslalem, ze bedziesz slepy.
— Nie.
— A co bys powiedzial, gdyby ktos wetknal ci palce w oczy ?
— Slucham?
— To taki maly zarcik.
— Cha, cha — powiedzial Los. — Zastanawiam sie, rybny boze, czy jestes dobrym graczem.
— Nigdy nie bylem hazardzista — wyjasnil Cohen, kiedy pojedyncza kostka pojawila sie miedzy palcami Losu. — Kufel to dobra gra.
— Moze zainteresowalaby cie niewielka proba?
Tlum ucichl. Minstrel spojrzal w bez denne oczy boga i zrozu mial, ze kiedy gra sie z Lo sem, kostka zawsze jest obciazona.
Daloby sie uslyszec przelot jaskolki.
— Owszem — zgodzil sie Cohen. — Czemu nie?
Los rzucil kostke na plansze.
— Szesc — powiedzial, wciaz patrzac w oczy Cohenowi.
— Zgadza sie. Znaczy, ja tez musze rzucic szostke?
— Alez nie — usmiechnal sie Los. — Jestes przeciez bogiem. A bo gowie graja, zeby wygrac. Ty, o po tezny, musisz wyrzucic siodemke.
— Siodemke? — powtorzyl minstrel.
— Nie rozumiem, czemu mialoby to sprawic klopot komus, kto ma prawo tu przebywac.
Cohen obracal kostke w pal cach. Miala regulaminowe szesc scianek.
— Ja natomiast widze, ze to moze byc pewien klopot — stwierdzil. — Ale jedynie dla smiertelnikow, ma sie rozumiec. — Raz czy dwa podrzucil kostke w po wietrze. — Siedem?
— Siedem — potwierdzil Los.
— Zawezlony problem.
Minstrel patrzyl na niego, czujac, jak dreszcz przebiega mu po plecach.
— Zapamietasz, co powiedzialem, maly? — upewnil sie Cohen.
„Latawiec” skrecil w wy sokiej chmurze.
— Uuk! — zawolal zachwycony bibliotekarz.
— Pilotuje lepiej niz Leonard! — pochwalil Rincewind.
— Pewnie przychodzi mu to… latwiej — szepnal Marchewa. — No wiesz… Jest w koncu naturalnie atawistyczny.