Orda wybuchnela smiechem. Po chwili Marchewa dobyl miecza.
— Bede nalegal, prosze pana. To, co planujecie, doprowadzi do konca swiata.
— Tylko tego kawalka, chlopcze — odparl Cohen. — A te raz wracaj do domu i…
— Jestem cierpliwy, prosze pana, z sza cunku dla panskich siwych wlosow…
Odpowiedzial mu kolejny wybuch smiechu. Ktos musial walnac Hamisha w plecy.
— Chwileczke, chlopcy — odezwala sie pani McGarry. — Czy mysmy dobrze to sobie przemysleli? Popatrzcie uwaznie.
Popatrzyli uwaznie.
— I co ? — zapytal Cohen.
— Jestesmy ja i ty, Cohen — mowila Vena — i Truc kle, i Maly Willie, I Ha mish, i Caleb, i min strel.
— No? Co z tego ?
— To siedmioro. Nas siedmioro na niego jednego. Siedmiu na jednego. W do datku on wierzy, ze ratuje swiat. I wie, kim jestesmy, ale nadal chce z nami walczyc…
— Myslisz, ze jest bohaterem? — zarechotal Wsciekly Hamish. — Ha! Jaki bohater pracuje za czterdziesci trzy dolce miesiecznie? Plus wydatki?
Ale jego smiech brzmial samotnie w naglej ciszy. Orda potrafila przeliczac specyficzna matematyke bohaterstwa.
Liczyl sie Kodeks. Zyli wedlug Kodeksu. Kodeks byl wazny. Bez Kodeksu czlowiek nie byl bohaterem. Byl zbojem w przepa sce biodrowej.
A Kodeks stwierdzal wyraznie: jeden smialek przeciwko siedmiu… zwycieza. Wiedzieli, ze to prawda. Im wieksza przewaga wroga, tym wieksze zwyciestwo. Tak mowi Kodeks.
Zapomnij o Kodek sie, zlekcewaz Kodeks, zlam Kodeks… a Kodeks cie dopadnie.
Przyjrzeli sie mieczowi kapitana Marchewy. Byl krotki, ostry i zwy czajny. Nie mial zadnych run na klindze. Zaden mistyczny blask nie migotal wokol ostrza.
Jesli czlowiek wierzyl w Ko deks, fakt ten budzil niepokoj. Zwykly solidny miecz w re kach smialka rozetnie miecz magiczny jak bryle loju.
Nie byla to przerazajaca mysl, ale mysl.
— Zabawna historia — odezwal sie Cohen. — Slyszalem kiedys, ze w Ankh -Morpork pracuje straznik, ktory naprawde jest dziedzicem tronu, ale nikomu o tym nie mowi, bo lubi byc straznikiem…
O bogowie, pomyslala Orda. Krol w prze braniu… To kodeksowy przypadek, nie ma co.
Marchewa spojrzal Cohenowi prosto w oczy.
— Nigdy o nim nie slyszalem — powiedzial.
— Zeby ginac za czterdziesci trzy dolary miesiecznie — mowil Cohen, nie odwracajac wzroku — czlowiek musi byc bardzo, ale to bardzo glupi albo bardzo, ale to bardzo odwazny…
— A jaka to roznica? — wtracil Rincewind podchodzac blizej. — Sluchajcie, nie chcialbym zaklocac tego dramatycznego momentu i w ogole, ale on nie zartuje. Jesli ten… ta beczka tutaj wybuchnie, zniszczy caly Dysk. Ona… otworzy tak jakby dziure i przez nia splynie cala magia…
— Rincewind? — zdziwil sie Cohen. — Co ty tu robisz, stary szczurze?
— Probuje ocalic swiat. — Mag przewrocil oczami. — Znowu.
Cohen zawahal sie nieco, ale bohaterowie nie ustepuja tak latwo, nawet przed Kodeksem.
— Naprawde wszystko sie rozleci?
— Tak!
— Nie taki znowu piekny ten swiat — mruknal Cohen. — Juz nie.
— A co ze wszystkimi malymi, puszystymi kotkami… — zaczal Rincewind.
— Szczeniaczkami — szepnal Marchewa.
— No… co z nimi ?
— Nic takiego.
— Ale wszyscy umra — zaznaczyl Marchewa.
Cohen wzruszyl koscistymi ramionami.
— Kazdy umiera, predzej czy pozniej. Tak nam mowili.
— Nie pozostanie nikt, kto by pamietal — powiedzial minstrel, jakby mowil do siebie. — Jesli nikt nie zostanie zywy, nikt nie bedzie pamietal. Nikt nie bedzie wspominal, kim byliscie ani czegoscie dokonali — mowil dalej do ordy. — Nie bedzie juz niczego. Zadnych piesni. Zadnych wspomnien.
Cohen westchnal.
— No dobrze. Przypuscmy, ze nie…
— Cohenie… — odezwal sie dziwnie zatroskany Trackie. — Wiesz, pare minut temu, kiedy kazales wcisnac ten zapalnik…
— Tak?
— Chodzilo ci o to, ze nie powinienem?
Beczulka skwierczala.
— Wcisnales?
— No tak. Sam mowiles…
— Mozemy to zatrzymac?
— Nie — stwierdzil Rincewind.
— Mozemy przed tym uciec?
— Tylko jesli znajdziesz sposob, zeby bardzo, bardzo szybko przebiec dziesiec mil.
— Podejdzcie no tu, chlopaki. Nie ty, maly, to mieczowa robota…
Bohaterowie sie naradzali, zbici w ciasna gromadke. Nie trwalo to dlugo.
— W po rzadku. — Cohen wyprostowal sie. — Zapisales nasze imiona jak trzeba, panie bardzie?
— Oczywiscie…
— No to idziemy, chlopcy!
Wrzucili beczke z po wrotem na wozek inwalidzki Hamisha. Truckle obejrzal sie jeszcze, kiedy go popchneli.
— Sluchaj no, bardzie! Na pewno zanotowales ten kawalek, kiedy ja…?
— Wychodzimy! — krzyknal Cohen, chwytajac go za ramie. — Do zobaczenia, pani McGarry!
Skinela glowa i odsu nela sie z drogi.
— Wiecie, jak to jest — powiedziala smutnie. — Prawnuki w dro dze i w ogole …
Wozek toczyl sie juz szybko.
— Niech dadza ktoremus imie po mnie! — krzyknal Cohen i wsko czyl na poklad.
— Co oni robia? — zdziwil sie Rincewind, gdy wozek pedzil ulica w strone bramy.
— Nigdy nie zdaza zjechac z gory ! — stwierdzil Marchewa i ruszyl biegiem.
Wozek przemknal pod lukiem na koncu ulicy i zadud nil na oblodzonych kamieniach.
Biegli za nim. Rincewind zdazyl jeszcze zobaczyc, jak podskakuje na kamieniu i wy latuje w dzie siec mil pustego miejsca. Zdawalo mu sie, ze slyszy jeszcze ostatnie slowa, gdy zaczal sie upadek:
— Czy nie powinnismy czegos zawolaaaaa…
Potem wozek, postacie ludzi i beczka stawaly sie coraz mniejsze i mniej sze, az wtopily sie w za mglony pejzaz sniegu i ostrych, drapieznych skal.
Po chwili Rincewind katem oka zauwazyl Leonarda. Wynalazca trzymal sie za nadgarstek, jakby badal sobie puls, i liczyl pod nosem.
— Dziesiec mil… hmm… uwzgledniajac opor powietrza… Powiedzmy trzy minuty plus… Tak, tak… Rzeczywiscie… Powinnismy odwrocic wzrok mniej wiecej… tak… teraz. Tak, to rozsadny po…
Nawet za zamknietymi powiekami swiat poczerwienial.
Kiedy Rincewind podczolgal sie do krawedzi, zobaczyl niewielki, daleki krazek zlowrogiej czerni i czer wieni.
Kilka sekund pozniej grom wstrzasnal zboczami Cori Celesti, stracajac lawiny. I on takze zamarl.
— Myslisz, ze przezyli? — zapytal Marchewa, spogladajac w dol poprzez chmure uniesionego sniegu.
— Co? — nie zrozumial Rincewind.
— Jesli nie ocaleli, to nie bedzie porzadna opowiesc.
— Opamietaj sie! Kapitanie! Spadli z wy sokosci dziesieciu mil w cen trum eksplozji, ktora wlasnie zmienila