— Przeciwstawiac sie tobie, panie — odezwal sie nowy glos. — Uwazam, ze wygrali. On rzeczywiscie oszukal Los. Jesli ktos oszuka Los, nie wierze, by gdziekolwiek bylo powiedziane, ze pozniejsza opinia Losu ma znaczenie.
Pani z gracja przeszla przez tlum. Bogowie rozstepowali sie, by zejsc jej z drogi. Potrafili rozpoznac legende w sta dium narodzin, kiedy dzialy sie na ich oczach.
— A kim ty jestes?! — wrzasnal Cohen, wciaz czerwony ze zlosci.
— Ja?
Pani rozlozyla rece. W obu rekach trzymala po kostce do gry, ukazujace pojedyncza kropke. Poruszyla dlonmi; obie kostki zderzyly sie w powie trzu, wydluzyly, splotly, zmienily sie w wi jacego weza i… zniknely.
— Jestem szansa jedna na milion — powiedziala.
— Tak? — Na Cohenie wywarlo to mniejsze wrazenie, niz zdaniem minstrela powinno. — A kim sa wszystkie pozostale szanse?
— Jestem nimi takze.
Cohen parsknal.
— W ta kim razie nie jestes dama — uznal.
— Eee… Tak naprawde… — zaczal minstrel.
— Aha, nie to mialem powiedziec, co? — rzekl Cohen. — Powinienem zawolac: Och, jasna pani, padam do nog, co? No to nic z tego. Mowi sie, ze meznym szczescie sprzyja, ale za wielu widzialem meznych, ktorzy ruszali do bitwy i juz z niej nie wracali. Do demonow z tym … A temu co sie stalo?
Minstrel wpatrywal sie w boga na obrzezu tlumu.
— To ty, prawda? — warknal groznie. — Ty jestes Nuggan, prawda?
Niewysoki bog cofnal sie o krok. Popelnil jednak blad i spro bowal reagowac z wyz szoscia.
— Zamilcz, smiertelniku!
— Ty kompletny… kompletny… Pietnascie lat! Pietnascie lat, zanim skosztowalem czosnku! A kaplani zaganiali nas o swicie za miasto i kazali skakac po pieczarkach! Czy ty w ogole wiesz, ile w naszym miasteczku kosztowala mala tabliczka czekolady? I co robili z ludzmi, u kto rych ja znalezli?
Minstrel przecisnal sie przez szereg ordyncow i ruszyl na wystraszonego boga, wznoszac lutnie niczym maczuge.
— Poraze cie blyskawica! — pisnal Nuggan, zaslaniajac sie rekami.
— Nie mozesz! Nie tutaj! Takie rzeczy wolno wam robic tylko na swiecie! Tutaj stac was tylko na blef i ilu zje! I stra szenie! Po to wlasnie sa modlitwy: zastraszeni ludzie usiluja zaprzyjaznic sie z dre czycielem! Tyle zbudowanych swiatyn… A ty jestes nikim, tylko malym…
Cohen delikatnie chwycil go za ramie.
— Frokuly — mruknal Offler do Sweevo, boga cietego drewna. — Nie fozna sie fofylic frzy frokulach.
— Ja zakazuje praktykowania panupinitoplastii — odparl Sweevo.
— Fo to jeft?
— Nie mam pojecia, ale oni troche sie boja.
— Pozwolcie tylko jeden raz mu przylozyc! — krzyczal minstrel.
— Posluchaj mnie, synu. Posluchaj. — Cohen z tru dem go powstrzymywal. — Masz wazniejsze rzeczy do zrobienia z ta lira niz rozbijanie jej na czyjejs glowie, prawda? Kilka niedlugich wersow… Zadziwiajace, jak potrafia utkwic w pa mieci. Sluchaj, no sluchaj, rozumiesz, co do ciebie mowie? Mam miecz, i to bardzo porzadny miecz, ale jedyne, czego potrafie nim dokonac, to zachowac kogos przy zyciu. Sluchajze… Piesn potrafi zachowac czlowieka w pa mieci na wiecznosc. Uczynic go niesmiertelnym. Dobrego albo zlego.
Minstrel uspokoil sie troche, ale tylko troche. Nuggan ukryl sie za grupa innych bogow.
— Zaczeka, az przekrocze wrota… — burknal minstrel.
— Bedzie mial inne zajecia. Truckle, wcisnij ten zapalnik.
— Ach, wasze slynne fajerwerki… — zasmial sie Slepy Io. — Przeciez, moj drogi smiertelniku, ogien nie moze zaszkodzic bogom…
— Chwileczke — odparl Cohen. — To zalezy, prawda? Bo za pare minut szczyt tej gory bedzie wygladal jak wulkan. Wszyscy na swiecie to zobacza. Zastanawiam sie, czy potem beda jeszcze wierzyc w bogow.
— Ha! — prychnal wzgardliwie Los, ale kilka co inteligentniejszych bostw zaczelo sie zastanawiac.
— Zreszta — ciagnal Cohen — nie ma znaczenia, czy ktos zabije bogow. Wazne, ze ktos sie staral. Nastepnym razem ktos sie postara bardziej.
— Za pare minut zdarzy sie tylko tyle, ze zginiecie — oswiadczyl Los.
Jednak co bystrzejsze bostwa wycofywaly sie dyskretnie.
— A co mamy do stracenia? — zapytal Maly Willie. — I tak przeciez umrzemy. Jestesmy gotowi na smierc.
— Zawsze bylim gotowi na smierc — wtracil Caleb Rozpruwacz. — Wlasnie dlatego zylismy tak dlugo.
— Ale… czemu sie irytujecie? — zdziwil sie Slepy Io. — Macie za soba dlugie, pelne przygod zycie, a wielki cykl natury…
— Wielki cykl natury moze se zjesc moja opaske! — przerwal mu Wsciekly Hamish.
— A nie ma wielu takich, co by chcieli tego sprobowac — zaznaczyl Cohen. — Nie jestem dobry w ga daniu, ale… Mysle, ze robimy to, bo mamy umrzec, rozumiecie? I dlatego ze jakis gosc dotarl kiedys na sam kraj swiata, zobaczyl wszystkie te inne swiaty i zalal sie lzami, bo mial tylko jedno zycie. Tyle wszechswiata, a tak malo czasu. To nie jest uczciwe…
Ale bogowie, zamiast sluchac, ogladali sie nerwowo.
Skrzydla polamaly sie i odpa dly. Kadlub runal na bruk i sunal dalej.
— Teraz jest odpowiednia pora na panike — stwierdzil Rincewind.
Rozbity „Latawiec” slizgal sie po kamieniach, w co raz silniejszym zapachu palonego drewna.
Blada dlon siegnela spoza plecow Rincewinda.
— Sugeruje — powiedzial Leonard — zeby sie czegos zlapac.
Pociagnal niewielki lewarek podpisany „Celumah”.
„Latawiec” wreszcie sie zatrzymal. I to w bardzo dynamicznym stylu.
Bogowie patrzyli.
W boku dziwnego drewnianego ptaka otworzyl sie wlaz. Klapa spadla i odto czyla sie kawalek.
Bogowie zobaczyli, ze z wne trza wychodzi jakas postac. Czlowiek ow przypominalby bohatera, tyle ze byl o wiele za czysty.
Rozejrzal sie, zdjal helm i zasa lutowal.
— Dzien dobry, o wszechmocni — powiedzial. — Przepraszam za najscie, ale to nie potrwa dlugo. Niech wolno mi bedzie skorzystac z okazji i w imieniu wszystkich ludzi na Dysku zapewnic, ze wykonujecie tu wspaniala robote.
Ruszyl w strone Ordy. Wyminal zdumionych bogow i za trzymal sie przed Cohenem. — Cohen Barbarzynca?
— A co ci do tego?
— Jestem kapitan Marchewa ze strazy miejskiej Ankh-Morpork. Niniejszym aresztuje pana pod zarzutem spisku w celu zniszczenia swiata. Nie musi pan niczego mowic…
— Nie mam zamiaru niczego mowic — przerwal mu Cohen, wznoszac miecz. — Mam zamiar zwyczajnie odrabac ci te pieprzona glowe…
— Czekaj, czekaj! — zawolal nerwowo Maly Willie. — Czy wiesz, kim jestesmy?
— Sadze, ze tak. Pan jest Malym Williem, znanym tez jako Szalony Bill, Wilhelm Rebacz, Wielki…
— I za mierzasz nas aresztowac? Mowiles, ze jestes jakims tam straznikiem?
— Tak jest w istocie, prosze pana.
— Swego czasu zabilismy chyba setki straznikow.
— Przykro mi to slyszec.
— A ile ci placa? — zainteresowal sie Caleb.
— Czterdziesci trzy dolary miesiecznie, panie Rozpruwacz. Plus wydatki.