Kiedy patrzyl, wydluzyla sie odrobine.
— Nie moga zwyczajnie skrecic i wro cic? — zapytal.
— Nie, panie. To nie dziala w taki sposob.
— Czy moga wyrzucic bibliotekarza?
Magowie byli wstrzasnieci propozycja.
— Nie, panie — odparl Myslak. — To byloby morderstwo.
— Tak, ale maja ocalic swiat. Ginie jeden malpolud, przezywa jeden swiat. Nie trzeba byc chyba magiem rakietowym, zeby to sobie przeliczyc. Prawda?
— Nie mozemy od nich zadac, zeby podjeli taka decyzje.
— Doprawdy? Ja takie decyzje podejmuje codziennie — oswiadczyl Vetinari. — Zreszta, co tam… Czego im brakuje?
— Powietrza i mocy smokow.
— Jesli porabia orangutana na kawalki i nakar mia nim smoki, czy nie upieka w ten sposob dwoch pieczeni przy jednym ogniu?
Nagle ochlodzenie atmosfery powiedzialo Vetinariemu, ze sluchacze znow za nim nie nadazaja.
— A ogien smokow jest im potrzebny do…?
— Do zamkniecia trajektorii wokol Dysku, panie. Musza odpalic smoki w od powiednim momencie.
Vetinari raz jeszcze przyjrzal sie magicznemu modelowi swiata.
— A te raz?
— Nie jestem calkiem pewien, panie. Moga sie rozbic o Dysk, ale moga tez wystrzelic prosto w nie skonczona przestrzen.
— I po trzebuja powietrza?
— Tak.
Reka Patrycjusza przesunela sie przez kontur swiata, a dlugi palec wskazal pewne miejsce.
— Czy tutaj jest powietrze?
— To jedzenie — stwierdzil Cohen — bylo bohaterskie. Nie da sie go okreslic innym slowem.
— Szczera prawda, pani McGarry — zgodzil sie Zlowrogi Harry. — Nawet kurczak nie smakuje tak bardzo jak kurczak.
— A macki prawie wcale nie psuly smaku — dodal z entu zjazmem Caleb.
Siedzieli i podzi wiali widok. To, co kiedys bylo swiatem w dole, teraz stalo sie swiatem z przodu, wyrastajacym przed nimi jak nieskonczony mur.
— Co to jest, o tam ? — Cohen wskazal palcem.
— Dzieki, przyjacielu — mruknal z wy rzutem Zlowrogi Harry i odwro cil wzrok. — Ale wolalbym, zeby… kurczak pozostal tam, gdzie jest. Jesli ci to nie przeszkadza.
— To Wyspy Dziewicze — wyjasnil minstrel. — Nazwa pochodzi od tego, ze jest ich tak wiele.
— A moze tak trudno je znalezc — wtracil Truckle Nieuprzejmy. — He, he, he.
Czknal.
— Mozna stund zobaczyc gwiazdy — zauwazyl Wsciekly Hamish. — Chociaz to dzien.
Cohen usmiechnal sie szeroko. Wsciekly Hamish nieczesto uczestniczyl w roz mowie.
— Mowia, ze kazda z nich jest swiatem — oswiadczyl Zlowrogi Harry.
— Jasne — mruknal Cohen. — Ile ich jest, bardzie?
— Nie wiem. Tysiace. Miliony.
— Miliony swiatow, a nam zostalo… Ile? Ile masz lat, Hamish?
— Co? Zem sie urodzil tego dnia, kiedy umarl stary than.
— Kiedy to bylo? Ktory stary than? — pytal cierpliwie Cohen.
— Co? Przecie zem nie jest uczonym. Nie pamietam takich gupot!
— Moze ze sto lat — podsumowal Cohen. — Sto lat. A sa miliony swiatow. — Zaciagnal sie papierosem i potarl czolo grzbietem kciuka. — Dranstwo.
Skinal na minstrela.
— A co robil twoj kumpel Carelinus, kiedy juz wysmarkal sobie nos?
— Nie powinniscie go lekcewazyc — oburzyl sie minstrel. — Zbudowal ogromne imperium… Za wielkie, szczerze mowiac. I pod wieloma wzgledami byl do was podobny. Nie slyszeliscie o Wezle Tsortyjskim?
— Brzmi jak jakies swinstwo — uznal Truckle. — He, he, he.
Minstrel westchnal.
— To byl bardzo duzy i skom plikowany wezel, wiazacy ze soba dwie belki w swia tyni Offlera w Tsorcie. Legenda mowila, ze kto zdola go rozwiazac, zostanie wladca kontynentu.
— Takie wezly moga byc trudne — przyznala pani McGarry.
— Carelinus rozcial go mieczem! — oznajmil minstrel. Ujawnienie tego dramatycznego gestu nie wywolalo jednak reakcji, jakiej oczekiwal.
— Czyli byl tez oszustem, nie tylko maminsynkiem? — upewnil sie Maly Willie.
— Nie. To byl dramatyczny, nie, proroczy gest!
— Owszem, zgadza sie, ale trudno to uznac za rozwiazanie. Znaczy, przeciez bylo powiedziane: rozwiazac. Nie rozumiem, czemu niby…
— Nie, nie. Chlopak ma troche racji — przerwal Cohen, ktory wyraznie przemyslal sobie te kwestie. — To nie bylo oszustwo, bo to dobra historia. Tak. To rozumiem. — Parsknal smiechem. — I moge sobie wyobrazic. Banda smetnych kaplanow i roz nych takich stoi dookola i wszy scy mysla: „To oszustwo, ale chlopak ma naprawde wielki miecz, wiec nie bede pierwszy, ktory mu to powie… A na dodatek jeszcze bardzo wielka armie na zewnatrz”. Ha. Tak. Hm… A co zrobil potem?
— Podbil wieksza czesc znanego swiata.
— Zuch chlopak. A potem ?
— Potem, no… wrocil do domu, panowal przez kilka lat, pozniej umarl, jego synowie sie poklocili, wybuchlo pare wojen… i to byl koniec imperium.
— Tak, dzieci potrafia sprawiac klopoty — westchnela Vena, pochylona nad robotka. Haftowala niezapominajki dookola napisu SPAL TEN DOM.
— Niektorzy uwazaja, ze poprzez dzieci osiaga sie niesmiertelnosc — zauwazyl minstrel.
— Tak? — rzucil zlosliwie Cohen. — To powiedz, jak mial na imie chociaz jeden twoj pradziad.
— No… tego…
— Wlasnie. Ja na przyklad mam kupe dzieciakow. Wiekszosci nigdy nie widzialem. Wiesz, jak to jest. Ale wszystkie maja piekne, silne matki i mam wsciekla nadzieje, ze zyja dla siebie, nie dla mnie. Duzo dobrego przyszlo temu twojemu Carolinusowi z sy now, ktorzy stracili jego imperium.
— Ale prawdziwy historyk moglby wam powiedziec o wiele wiecej…
— Ha! Liczy sie to, co pamietaja zwykli ludzie. Piesni i opo wiesci. Niewazne, jak zyles i umar les, ale jak opowiadaja to bardowie.
Minstrel poczul na sobie skupiony wzrok wszystkich obecnych.
— Ehm… robie duzo notatek — zapewnil.
— Uuk — powiedzial bibliotekarz tytulem wyjasnienia.
— Mowi, ze potem cos mu spadlo na glowe — tlumaczyl Rincewind. — To pewnie bylo wtedy, kiedy zanurkowalismy.
— Mozemy wyrzucic troche tych rzeczy? — zaproponowal Marchewa. — Wiekszosc i tak nie bedzie nam potrzebna.
— Niestety nie — odparl Leonard. — Stracimy powietrze, jesli otworzymy wlaz.
— Ale przeciez mamy te helmy do oddychania — zauwazyl Rincewind.
— Trzy helmy — przypomnial Leonard.