— Ty masz… jak to sie nazywa, Truckle?
— Talent — podpowiedzial Truckle.
— Ty masz talent, a my mamy rubiny. My dajemy ci rubiny, a ty dajesz nam swoj talent — tlumaczyl Cohen. — I po klopocie. Jasne?
— Klopocie? — Klejnoty hipnotycznie przyciagaly wzrok.
— No, chodzi o klo pot, jaki bedziesz mial, o ile nie napiszesz dla mnie sagi — mowil Cohen, wciaz bardzo uprzejmie.
— Hm, bardzo mi przykro, ale… sagi to tylko prymitywne poematy, zgadza sie?
Wiatr, nigdy niecichnacy tak blisko Osi, mial kilka sekund, by wydac swoj najbardziej zalosny, ale i zlo wrozbny swist.
— Dluga stad droga do cywilizacji, piechota i samot nie — rzekl Truckle.
— Bez stop — dodal Maly Willie.
— Blagam!
— Nie, chlopaki, przeciez nie chcemy temu mlodziakowi robic krzywdy — uspokoil ich Cohen. — To zdolny chlopiec, ma przed soba swietna przyszlosc… — Zaciagnal sie skreconym wlasnorecznie papierosem. — Przynajmniej mial do tej chwili. No, widze, ze sie zastanawia. Bohaterska saga, moj maly. Bedzie najslawniejsza na swiecie.
— A o czym ?
— O nas.
— O was ? Przeciez wszyscy jestescie sta…
Minstrel urwal nagle. Chociaz jak dotad nie napotkal w zy ciu wiekszych niebezpieczenstw niz kosc cisnieta w niego podczas bankietu, potrafil rozpoznac grozbe naglej smierci. I teraz ja zobaczyl. Wiek tych ludzi nie oslabil… no, moze w jed nym czy drugim miejscu. Raczej utwardzil.
— Nie mam pojecia, jak sie komponuje sage — bronil sie slabo.
— Pomozemy — obiecal Truckle.
— Duzo ich znamy — zapewnil Maly Willie.
— Bylismy prawie we wszystkich — dodal Cohen.
Mysli minstrela biegly mniej wiecej takim torem: Ci ludzie sa rubiny oblakani. Moga rubiny mnie zabic. Rubiny. Zaciagneli mnie rubiny cala rubiny rubiny.
Chca mi dac duza sakiewke rubiny rubinow.
— Moglbym chyba poszerzyc swoj repertuar — wymamrotal. Wyraz ich twarzy sklonil go do pewnych zmian slownictwa. — No dobrze, zrobie to — rzekl. Malenki okruch uczciwosci przetrwal jednak nawet w bla sku klejnotow. — Ale wiecie, nie jestem najwiekszym minstrelem swiata.
— Bedziesz, kiedy juz napiszesz te sage — obiecal Cohen.
— No… mam nadzieje, ze sie wam spodoba.
Cohen znow sie usmiechnal.
— To nie nam ma sie podobac. My jej nie uslyszymy.
— Co? Ale przeciez mowil pan, ze mam wam napisac sage…
— Tak, zgadza sie. Ale to bedzie saga o tym, jak zginelismy.
Niewielka flotylla wyplynela rankiem nastepnego dnia z Ankh -Morpork. Wszystko wydarzylo sie bardzo szybko. Nie dlatego, ze perspektywa konca swiata jakos szczegolnie koncentrowala na sobie mysli zaangazowanych osob, gdyz jest to zagrozenie ogolne i uni wersalne, ktore ludziom trudno sobie wyobrazic. Patrycjusz jednak byl czlowiekiem surowym, a to zagrozenie bylo bardzo szczegolne i osobi ste, wiec ludzie wyobrazali je sobie bez zadnego klopotu.
Barka, na ktorej cos juz nabieralo ksztaltu pod wielkim brezentowym zadaszeniem, kolysala sie miedzy statkami. Vetinari wszedl na poklad tylko raz — i spoj rzal posepnie na zawalajace poklad stosy materialow.
— To wszystko kosztuje nas znaczne sumy — oswiadczyl Leonardowi, ktory ustawil sztalugi. — Mam nadzieje, ze za to bedziemy mieli sie czym pochwalic.
— Moze przetrwaniem gatunku? — zaproponowal Leonard, konczac skomplikowany rysunek i wre czajac go jednemu z uczniow. — Poznamy takze wiele nowych rzeczy, co do ktorych jestem przekonany, ze beda mialy ogromne znaczenie dla potomnosci. Na przyklad ocalaly z „Marii Pesto” opowiadal, ze przedmioty unosily sie w powie trzu, jak gdyby nagle staly sie niezwykle lekkie. Dlatego zaprojektowalem cos takiego.
Schylil sie i pod niosl cos, co Patrycjuszowi wydalo sie calkiem zwyczajnym kuchennym utensylium.
— To patelnia, ktora przyczepia sie do wszystkiego — wyjasnil z duma wynalazca. — Wpadlem na ten pomysl, obserwujac pewna odmiane ostu, ktora…
— I to bedzie uzyteczne?
— Bardzo. Musimy przeciez jesc posilki i nie chcemy, zeby w po wietrzu unosil sie goracy tluszcz. Takie drobiazgi maja znaczenie, panie. Wynalazlem takze pioro, ktorym mozna pisac do gory nogami.
— Hm… A czy nie da sie po prostu odwrocic kartki?
Karawana przesuwala sie wolno po sniegu.
— Okropnie zimno — poskarzyl sie Caleb.
— Czujesz swoje lata, co? — domyslil sie Maly Willie.
— Mezczyzna ma tyle lat, na ile sie czuje. Zawsze to powtarzalem.
— Co?
— MOWI, ZE MASZ TYLE LAT, NA ILE SIE CZUJESZ, HAMISH!
— Co? Czuje co?
— Nie wydaje mi sie, zebym sie postarzal — stwierdzil Maly Willie. — Tak naprawde postarzal. Tyle ze staram sie pilnowac, gdzie jest nastepny wychodek.
— Najgorsze — wtracil Truckle — to kiedy przychodza rozni mlodzi i spie waja ci wesole piosenki.
— Z czego oni w ogole tak sie ciesza? — mruknal Caleb.
— Pewnie z tego, ze nie sa toba.
Drobne, ostre sniezne krysztalki, niesione wiatrem ze szczytow, z sykiem przelatywaly nad rownina. Z sza cunku dla swej profesji ordyncy nosili glownie niewielkie skorzane przepaski z kawal kow futra oraz kolczugi. Z sza cunku dla swego zaawansowanego wieku — i bez zadnych uwag na ten temat — pod tym wszystkim mieli na sobie dluga welniana bielizne i rozne dziwne elementy na gumkach. Radzili sobie z Cza sem tak, jak z pra wie wszystkim w zyciu — jak z czyms, co sie atakuje i pro buje zabic.
Na czele grupy Cohen udzielal minstrelowi pewnych wskazowek.
— Przede wszystkim musisz opisac, co czujesz wobec tej sagi — tlumaczyl. — Jak to spiew sprawia, ze krew szybciej ci krazy, ze prawie nie mozesz sie opanowac… Musisz im powiedziec, jaka to bedzie wspaniala saga. Rozumiesz?
— Tak, tak… chyba. A po tem mam opowiedziec, kim jestescie… — Minstrel notowal pilnie.
— Nie. Potem musisz opowiedziec, jaka byla pogoda.
— Znaczy, cos w stylu „Byl piekny dzien”?
— Nie, nie, nie. Masz mowic po sagowemu. Zacznijmy od tego, ze trzeba ukladac zdania na odwrot.
— Na przyklad „Dzien piekny byl”?
— Dobrze! Swietnie! Wiedzialem, ze sprytny z cie bie chlopak.
— Chlopak z ciebie sprytny, chcial pan powiedziec — poprawil go minstrel, nim zdazyl sie powstrzymac.
Nastapil moment przerazajacej niepewnosci, po czym Cohen z roz machem klepnal go w ramie. Wrazenie bylo takie, jakby uderzyl lopata.
— To jest styl! Co jeszcze, zaraz… Aha, juz mam. Nikt w sagach niczego nie mowi. Zawsze rzecze.
— Rzecze?
— Jak „I rzekl Wulf, Morski Wloczega”, rozumiesz? I… i… i… Ludzie zawsze sa czyms. Jak ja. Jestem Cohen