proces uzywania inteligencji.
Jakies siedem komitetow, uznal, to mniej wiecej wlasciwa liczba. A kiedy po dziesieciu minutach wypaczkowal magicznie pierwszy podkomitet, Vetinari zabral kilka wybranych osob do niewielkiego pokoiku, powolal Komitet do spraw Rozmaitych i za mknal drzwi na klucz.
— Latajacy statek, jak mnie zapewniono, potrzebuje zalogi — oznajmil. — Moze zabrac trzy osoby. Leonard musi leciec, poniewaz, szczerze mowiac, bedzie pracowal nad nim nawet po starcie. Co z pozo stala dwojka?
— Powinien sie tam znalezc skrytobojca — powiedzial lord Downey z Gildii Skrytobojcow.
— Nie. Gdyby mozna bylo skrycie zamordowac Cohena i jego przyjaciol, od dawna byliby juz martwi — odparl Vetinari.
— Moze wiec kobiece podejscie? — zaproponowala pani Palm, przewodniczaca Gildii Szwaczek. — Wiem, ze to raczej wiekowi dzentelmeni, ale moje czlonkinie sa…
— Jak mi sie zdaje, pani Palm, problem polega na tym, ze choc Srebrna Orda podobno bardzo ceni towarzystwo kobiet, jednak nie slucha niczego, co owe kobiety mowia. Tak, kapitanie Marchewa?
Kapitan Marchewa Zelaznywladsson ze strazy miejskiej stal na bacznosc, emanujac gorliwoscia i lek kim zapachem mydla.
— Zglaszam sie na ochotnika, sir! — rzekl.
— Tak myslalem, ze pewnie sie pan zglosi.
— Czy to rzeczywiscie sprawa dla strazy? — spytal prawnik, pan Slant. — Pan Cohen zamierza tylko zwrocic skradziona wlasnosc jej prawowitym wlascicielom.
— Jest to poglad, jaki do tej chwili nie przyszedl mi na mysl — przyznal gladko Vetinari. — Jednakze straznicy nie byliby ludzmi, za jakich ich uwazam, gdyby nie potrafili znalezc powodu, by aresztowac kogokolwiek. Komendancie Vimes?
— Spisek w celu zaklocenia spokoju powinien wystarczyc — odparl dowodca strazy, zapalajac cygaro.
— A ka pitan Marchewa jest bardzo przekonujacym mlodym czlowiekiem — dodal Vetinari.
— Z wiel kim mieczem — wymamrotal pan Slant.
— Perswazja przybiera rozne formy. Nie, zgadzam sie z nadrektorem Ridcullym, ze poslanie kapitana Marchewy to znakomity pomysl.
— Co? — zdziwil sie Ridcully. — Czy ja cos mowilem?
— Czy sadzi pan, ze wyslanie kapitana Marchewy to znakomity pomysl?
— Co? Aha. Tak. Dobry chlopak. Gorliwy. Ma miecz.
— Zgadzam sie z panem — odparl Patrycjusz. Umial kierowac komitetami. — Musimy sie spieszyc, panowie. Flotylla powinna jutro wyplynac. Potrzebny nam jeszcze trzeci czlonek zalogi…
Ktos zastukal do drzwi. Vetinari skinal na woznego uniwersyteckiego, zeby otworzyl.
Mag, znany jako Rincewind, wkroczyl do pokoju. Podszedl blady i za trzymal sie obok stolu.
— Nie chce zglaszac sie na ochotnika do tej misji — oznajmil.
— Przepraszam? — nie zrozumial Vetinari.
— Nie chce sie zglaszac na ochotnika.
— Nikt o to nie prosil.
Ridcully ze znuzeniem pogrozil mu palcem.
— Ale poprosza, na pewno. Ktos powie: Zaraz, Rincewind miewal przygody, zna Srebrna Orde, wie wszystko o okrut nej i nie zwyklej geografii, swietnie sie nadaje na wyprawe. — Westchnal ciezko. — Potem ja uciekne i scho wam sie w jakiejs skrzyni, ktora i tak zaladuja na ten latajacy statek. Albo nastapi caly lancuch przypadkow, ktore doprowadza do tego samego. Moze mi pan wierzyc. Wiem, jak funkcjonuje moje zycie. Dlatego pomyslalem, ze pomine wszystkie te dzialania i od razu powiem, ze nie chce sie zglaszac na ochotnika.
— Mam wrazenie, ze pominales ktorys z lo gicznych krokow — zauwazyl Patrycjusz.
— Nie, prosze pana. To bardzo proste. Zglaszam sie na ochotnika. Po prostu tego nie chce. Ale w koncu czy to kiedykolwiek mialo znaczenie?
— Cos w tym jest, wiecie… — wtracil Ridcully. — On zawsze wraca calo z najroz niejszych…
— Widzicie? — Rincewind rzucil Vetinariemu smetny usmiech. — Przezywam swoje zycie juz bardzo dlugo. Wiem, jak to dziala.
W poblizu Osi zawsze grasowali rabusie. Rozne bogactwa mozna bylo znalezc w za gubionych dolinach i zaka zanych swiatyniach, a takze u slabiej przygotowanych wedrowcow. Zbyt wielu ludzi, wymieniajac wszystkie niebezpieczenstwa czyhajace na poszukiwacza zaginionego skarbu albo starozytnej madrosci, zapominalo umiescic na szczycie listy „czlowieka, ktory przybyl chwile wczesniej lub pozniej”.
Jedna z grup rabusiow patrolowala swoja ulubiona okolice, kiedy odkryla najpierw pieknie osiodlanego rumaka bojowego przywiazanego do oszronionego drzewa. Potem zobaczyli ognisko plonace w nie wielkim zaglebieniu, oslaniajacym je od wiatru. W koncu zauwazyli kobiete.
Byla atrakcyjna — moze nie w tej chwili, ale jakies trzydziesci lat temu. Teraz przypominala nauczycielke, jaka czlowiek chcialby miec w pierw szej klasie; pelna zrozumienia dla drobnych zyciowych incydentow, takich jak na przyklad but, do ktorego ktos nasiusial.
Siedziala otulona kocem, dla ochrony przed zimnem. Robila na drutach. Obok, wbity w snieg, tkwil najwiekszy miecz, jaki zlodzieje w zy ciu widzieli.
Inteligentni rabusie zaczeliby liczyc elementy niepasujace do obrazka. Ci jednak nalezeli do innego typu — typu, dla ktorego wynaleziono ewolucje.
Kobieta uniosla glowe, skinela im, po czym wrocila do robotki.
— No, no, co my tu mamy? — odezwal sie herszt. — Czy…
— Przytrzymaj to, mlody czlowieku, dobrze? — poprosila kobieta, wstajac. — Wystaw kciuki. To potrwa tylko chwile. Musze zwinac nowy klebek. Mialam wlasnie nadzieje, ze ktos sie zjawi…
Podniosla motek welny. Rabus wzial go niepewnie, swiadom zlosliwych usmieszkow na twarzach kompanow. Wyciagnal jednak rece z mina, ktora — mial nadzieje — dostatecznie groznie wyrazala zdanie: „Biedaczka niczego nie podejrzewa”.
— Tak dobrze — stwierdzila staruszka i cofnela sie o krok. Kopnela herszta mocno w kro cze, metoda niezwykle skuteczna, choc niezbyt uchodzaca damie. Gdy padal, schylila sie blyskawicznie, zlapala kociolek, rzucila nim celnie w twarz pierwszego zboja i zanim zdazyl upasc, podniosla swoja robotke.
Dwaj ocalali bandyci nie zdazyli jeszcze zareagowac. Teraz wreszcie jeden z nich przelamal bezruch i skoczyl po miecz. Zachwial sie pod jego ciezarem, jednak klinga byla dluga i doda wala odwagi.
— Aha! — zawolal i steknal, unoszac bron. — Jak, u de mona, moglas to nosic, starucho?
— To nie jest moj miecz — wyjasnila kobieta. — Nalezal do tego czlowieka, o tam.
Bandyta zaryzykowal rzut oka. Para stop w pan cernych sandalach wystawala odrobine zza skaly. Byly to bardzo duze stopy.
Ale mam bron, uznal zboj. A po chwili pomyslal jeszcze: On tez mial.
Staruszka westchnela i wy jela z klebka welny dwa druty. Na ich czubkach blysnelo swiatlo.
— No wiec, panowie? — powiedziala.
Cohen wyjal minstrelowi knebel. Mlody czlowiek patrzyl na niego ze zgroza.
— Jak masz na imie, synu?
— Porwaliscie mnie! Szedlem sobie ulica i…
— Ile? — przerwal mu Cohen.
— Co?
— Ile chcesz za napisanie mi sagi?
— Pan smierdzi!
— Tak, to przez tego morsa — przyznal spokojnie Cohen. — Troche przypomina czosnek pod tym wzgledem. W kaz dym razie… potrzebuje sagi. A ty potrzebujesz duzej sakiewki rubinow, niezbyt rozniacych sie rozmiarami od tych, ktore mam tutaj.
Wysypal na dlon zawartosc skorzanego mieszka. Kamienie byly tak wielkie, ze az snieg zalsnil czerwienia. Muzyk przygladal sie oszolomiony.