— Niemozliwe! — zawolal Los.
— Jak dla mnie, brzmi to rozsadnie. — Slepy Io rzucil mu gniewne spojrzenie swych licznych oczu. — Ale musi to byc jego ostatni lot.
— To bedzie ostatni lot „Latawca”, prawda? — spytal Marchewa Leonarda.
— Hm… tak, oczywiscie. Widze, ze wiele elementow zaprojektowalem blednie. Nastepny umff…
— Co sie dzieje? — zapytal podejrzliwie Los.
— Gdzie? — zdziwil sie Rincewind.
— Dlaczego zatkales mu dlonia usta?
— Ja?
— Ciagle to robisz!
— To nerwy — wyjasnil mag, puszczajac Leonarda. — Jestem troche roztrzesiony. — I ty tez chcesz jakiejs laski?
— Co? Wlasciwie, kiedy mialem szesc lat, rzeczywiscie byla taka dziewczyna, duza i niedo bra… ze szpilka. Nie chce o tym mowic. Ale skoro juz… wlasciwie wolalbym balon. Wielki i nie bieski. — Spojrzal na wpatrzonych w niego bogow. — I na prawde nie rozumiem, czemu wszyscy tak mi sie przygladaja.
— Uuk — powiedzial bibliotekarz.
— Czy wasz zwierzak tez chcialby balon? — upewnil sie Slepy Io. — Mamy tu boga malpiszonow, wiec gdyby mial ochote na jakies mango albo co…
Temperatura opadla nagle, choc wyraznie.
— Wlasciwie — rzekl pospiesznie Rincewind — mowi, ze chcialby trzy tysiace kart katalogowych, nowa pieczec i piec garncow tuszu.
— Iik! — dodal z naci skiem bibliotekarz.
— No dobrze. I jesz cze czerwony balon, jesli to nie problem.
Naprawa „Latawca” okazala sie dosc prosta. Co prawda bogowie z zasady nie czuja sie pewnie w kwe stiach mechaniki, jednak kazdy panteon w dowol nym miejscu uniwersum uznaje za konieczne, by miec w swych szeregach jakies pomniejsze bostwo — Wulkana, Wielanda, Dennisa czy Hefajstosa — ktore wie, jak co do czego dopasowac. Wiekszosc duzych organizacji, ku swej rozpaczy i mimo kosztow, musi posiadac kogos takiego.
Zlowrogi Harry wynurzyl glowe z za spy, gwaltownie chwytajac oddech. I na tychmiast silna dlon wepchnela go z po wrotem.
— Czyli umowa stoi? — upewnil sie minstrel, ktory kleczal mu na plecach, trzymajac za wlosy.
Zlowrogi Harry wynurzyl sie znowu.
— Stoi! — zawolal, wypluwajac snieg.
— A je sli potem mi powiesz, ze nie powinienem ci wierzyc, bo przeciez wszyscy wiedza, ze nie mozna ufac wladcom ciemnosci, udusze cie struna lutni.
— Nie masz krzty szacunku!
— Co z tego ? Jestes przeciez zlym, zdradzieckim wladca ciemnosci, prawda? — Minstrel wepchnal mu glowe z po wrotem w snieg.
— Niby tak… Oczywiscie… Jasne. Ale szacunek nic nie kosz mmm m m mm.
— Pomozesz mi dotrzec na dol, a ja umieszcze cie w sa dze jako najbardziej zlowrogiego, zdeprawowanego i nie sprawiedliwego zlego wladce, jaki kiedykolwiek istnial. Zrozumiano?
Glowa pojawila sie znowu, rzezac.
— Dobrze juz, dobrze. Tylko musisz obiecac…
— Ale gdybys mnie zdradzil, to pamietaj, ze ja nie znam Kodeksu. Nie musze pozwalac, by wladca ciemnosci sie wymknal.
Schodzili w mil czeniu oraz — w przy padku Harry'ego — glownie z za mknietymi oczami.
Troche z boku i da leko w dole wzgorze, ktore teraz bylo dolina, wciaz dymilo i bul gotalo.
— Nigdy nie znajdziemy cial — stwierdzil minstrel, kiedy szukali sciezki.
— Nie. A nie znajdziemy dlatego, ze oni wcale nie zgineli, rozumiesz? Na pewno wymyslili w ostat niej chwili jakis plan. Moge sie zalozyc.
— Harry…
— Mow mi: Zlowrogi, moj maly.
— Wiesz, Zlowrogi, oni ostatnie chwile spedzili, spadajac z gory w dzie sieciomilowa przepasc.
— No tak. Ale moze tak jakby szybowali w powie trzu? A w dole sa rozne jeziorka… A moze zauwazyli, gdzie snieg jest naprawde bardzo gleboki?
Minstrel patrzyl na bulgoczaca lawe.
— Naprawde wierzysz, ze przezyli?
Na brudnej twarzy Harry'ego pojawil sie cien desperacji.
— Jasne. Oczywiscie. Cale to gadanie Cohena… to tylko takie tam gadanie. On nie jest z ta kich, co by gineli przy byle okazji. Nie stary Cohen! Znaczy… nie on. Jest jedyny w swoim rodzaju.
Minstrel spogladal na Krainy Osiowe przed soba. Byly tam jeziorka i byly miejsca, gdzie lezal bardzo gleboki snieg. Jednak Orda nie pochwalala chytrosci. Jesli potrzebowali chytrosci, wynajmowali ja. Jesli nie, po prostu atakowali. A nie mozna przeciez zaatakowac gruntu.
Wszystko sie pomieszalo, myslal. Calkiem jak mowil ten kapitan: bogowie, bohaterowie, szalone przygody… Ale kiedy odchodzi ostatni bohater, wszystko sie konczy.
Nigdy nie przepadal za bohaterami, lecz uswiadomil sobie, ze ich potrzebuje. Powinni istniec, jak lasy i gory. Mozna ich nigdy nie ogladac, ale wypelniali jakas pustke w umysle. Pustke w umysle kazdego czlowieka.
— Na pewno nic im sie nie stalo — przekonywal idacy z tylu Zlowrogi Harry. — Prawdopodobnie beda na nas czekac, kiedy juz dojdziemy na dol.
— Co to takiego zwisa z tego glazu? — zdziwil sie minstrel.
Kiedy wspieli sie po sliskich kamieniach, odkryli, ze to kawalek polamanego kola z wozka inwalidzkiego Wscieklego Hamisha.
— To nic nie znaczy — stwierdzil Zlowrogi Harry i z lek cewazeniem odrzucil znalezisko. — Chodz, musimy sie pospieszyc. Nie chcialbys spedzic nocy na tej gorze.
— Nie. Masz racje. — Minstrel zdjal z plecow lutnie i zaczal ja stroic. — To nic nie znaczy.
Zanim odszedl, siegnal jeszcze do podartych spodni i z kie szeni wyjal skorzany woreczek. Byl pelen rubinow.
Wysypal je na snieg, gdzie zalsnily czerwienia. I po szedl dalej.
Gleboki snieg pokrywal ziemie. Tu i tam jakies zaglebienie wskazywalo, ze zostal wypchniety z wielka sila przez spadajace cialo, ale krawedzie tych sladow zmiekczyl juz i za okraglil wiatr.
Siedem jezdzczyn wyladowalo delikatnie, a snieg zachowywal sie tak, ze wprawdzie pojawialy sie na nim odciski podkow, ale nie dokladnie tam, gdzie wierzchowce stawialy kopyta, ani nie dokladnie w tym momencie. Wydawalo sie, ze sa jakos nalozone na swiat, jak gdyby zostaly namalowane wczesniej, a arty scie braklo pozniej czasu, zeby porzadnie domalowac po nich rzeczywistosc.
Kobiety odczekaly chwile.
— Wiecie, to wsciekle irytujace — oswiadczyla Hilda (sopran). — Powinni tu byc. Wiedza chyba, ze zgineli, prawda?
— Nie trafilysmy chyba w nie wlasciwe miejsce? — zaniepokoila sie Gertruda (mezzosopran).
— Drogie panie, zechcecie zsiasc z koni ?
Obejrzaly sie. Siodma Walkiria dobyla miecza i usmie chala sie do nich.
— Co za bezczelnosc! Nie jestes Grimhilda!