— Nie, ale sadze, ze moglabym was wszystkie pokonac — stwierdzila Vena, zrzucajac helm. — Wepchnelam ja do wychodka jedna reka. Bedzie… bedzie lepiej, jesli po prostu zsiadziecie.
— Lepiej? Lepiej niz co? — zloscila sie Hilda.
Pani McGarry westchnela.
— Niz to…
Snieg eksplodowal staruszkami.
— Dobry wieczor, panienko! — zawolal Cohen, chwytajac wodze rumaka Hildy. — Masz zamiar zrobic grzecznie to, o co ona prosi, czy mam zwrocic sie do mojego przyjaciela Truckle'a, zeby ci to przekazal? Tylko ze on jest troche, no… nieuprzejmy.
— He he he!
— Jak smiecie… — zaczela Walkiria.
— Jestem zwykle dosc smialy, panienko. A teraz zsiadaj, zanim cie zrzuce!
— Wypraszam sobie!
— Przepraszam! Moge? Przepraszam! — zawolala Gertruda. — Czy jestescie martwi?
— Jestesmy martwi, Willie? — zapytal Cohen.
— Powinnismy chyba. Ale ja tam nie czuje sie martwy.
— Zaden zem martwy! — ryknal Wsciekly Hamish. — Przywale kazdemu, co powie, zem martwy!
— To propozycja nie do odrzucenia. — Cohen wskoczyl na konia Hildy. — Wsiadac, chlopaki.
— Ale… jesli mozna… — nie ustepowala Gertruda, nalezaca do osob dotknietych smiertelna uprzejmoscia. — Mialysmy przeciez zabrac was do wielkich Hal Poleglych Bohaterow. Jest tam miod, pieczone swinie i walki miedzy posilkami! Akurat tego chcieliscie! Wszystko juz nakryte, czeka!
— Tak? Dzieki, ale nie pojdziemy — zdecydowal Cohen.
— Przeciez tam wlasnie trafiaja polegli bohaterowie!
— Niczego nie podpisywalem.
Cohen spojrzal w niebo. Slonce juz zaszlo i poja wialy sie pierwsze gwiazdy. Kazda z nich jest swiatem, tak?
— Dalej nie chce pani do nas dolaczyc, pani McGarry?
— Jeszcze nie, chlopcy. — Vena usmiechnela sie. — Chyba nie jestem calkiem gotowa. Przyjdzie czas.
— Madre slowa. Madre slowa. No to my juz pojedziemy. Mamy duzo do zrobienia…
— Ale… — Pani McGarry rozejrzala sie wokol siebie. Wiatr nawial sniegu na… ksztalty. Tutaj z zaspy sterczala glownia miecza, gdzie indziej wystawal ledwie widoczny sandal.
— Jestescie martwi czy nie? — zapytala wprost.
Cohen takze sie rozejrzal.
— No, tak jak ja to widze… Naszym zdaniem nie jestesmy, wiec czemu ma nas obchodzic, co sobie mysla inni? Nigdy sie tym nie przejmowalismy. Gotow, Hamish? W ta kim razie za mna, chlopaki!
Vena patrzyla, jak Walkirie — klocac sie miedzy soba — wloka sie z po wrotem w strone Gory. Potem czekala. Miala przeczucie, ze wciaz jest na co.
Po chwili uslyszala rzenie kolejnego konia.
— Przyszedles zebrac plon? — zapytala.
JEST TO KWESTIA, W KTOREJ WOLALBYM PANI NIE OSWIECAC, odparl Smierc.
— Ale jestes tutaj — stwierdzila Vena, choc teraz czula sie juz bardziej jak pani McGarry. Vena pewnie zabilaby ze dwie z tych dziewczyn na koniach, by sie upewnic, ze pozostale beda uwaznie sluchac. Ale wszystkie wygladaly tak mlodo…
JESTEM WSZEDZIE, NATURALNIE.
Pani McGarry spojrzala na niebo.
— Za dawnych dni — powiedziala — kiedy bohater byl prawdziwie bohaterski, bogowie umieszczali go wsrod gwiazd.
NIEBIOSA SIE ZMIENIAJA. TO, CO DZIS WYGLADA JAK POTEZNY LOWCA, ZA STO LAT MOZE PRZYPOMINAC FILIZANKE.
— Nie wydaje sie to sprawiedliwe.
NIKT NIE OBIECYWAL, ZE BEDZIE. ALE ISTNIEJA PRZECIEZ INNE GWIAZDY.
U podnoza Gory, w obo zie Veny, Harry rozpalil ogien, a min strel usiadl i brzda kal na lutni.
— Chce, zebys tego posluchal — odezwal sie po chwili i zaczal grac.
Piesn trwala, jak sie zdawalo Harry'emu, przez cale zycie. Kiedy przebrzmialy ostatnie nuty, otarl lze.
— Musze nad tym jeszcze troche popracowac — oswiadczyl minstrel w zadu mie. — Ale chyba moze byc?
— Pytasz, czy moze byc? — zdziwil sie Zlowrogi Harry. — Czyli mozesz ja zrobic jeszcze lepsza?
— Tak.
— No… to nie jest podobne do… do prawdziwej sagi — ocenil chrapliwym glosem Harry. — Ma melodie. Mozna ja nawet pogwizdywac. No, nucic. Znaczy, to nawet brzmi tak jak oni. Tak, jak by brzmieli, gdyby byli muzyka.
— To dobrze.
— Jest… cudowna.
— Dzieki. A jesz cze sie poprawi, kiedy uslyszy ja wiecej ludzi. To muzyka do sluchania przez ludzi.
— I jeszcze … W koncu nie znalezlismy zadnych cial, prawda? — przypomnial bardzo maly wladca ciemnosci. — Wiec oni moga jeszcze gdzies zyc.
Minstrel zagral na lutni kilka nut. Struny zamigotaly.
— Gdzies — zgodzil sie.
— A wiesz, maly, nie wiem nawet, jak masz na imie.
Minstrel zmarszczyl czolo. Sam juz wlasciwie nie byl pewien. Nie wiedzial, dokad wyruszy ani co bedzie robil, ale podejrzewal, ze zycie od tej chwili moze sie stac o wiele ciekawsze.
— Jestem po prostu piesniarzem — wyjasnil.
— Zagraj to jeszcze raz — poprosil Zlowrogi Harry.
Rincewind zamrugal, wytrzeszczyl oczy, po czym odwrocil sie od okna.
— Wlasnie wyprzedzili nas jacys ludzie na koniach — oznajmil.
— Uuk — odparl bibliotekarz, co prawdopodobnie oznaczalo: Niektorzy z nas maja odloty i bez «Latawca».
— Pomyslalem sobie, ze wam powiem.
Krazac w chmu rach spirala, niczym pijany klaun, „Latawiec” wznosil sie w ko lumnie goracego powietrza z dale kiego krateru. Byla to jedyna instrukcja, jakiej udzielil im Leonard. Potem usiadl w tyle kabiny tak cichutko, ze Marchewa zaczal sie powaznie o niego martwic.
— Siedzi tam i tylko powtarza szeptem „dziesiec lat” i „caly swiat” — zameldowal po powrocie. — Jest w strasz nym szoku. Coz za przerazajaca pokuta.
— Ale wyglada na zadowolonego — zauwazyl Rincewind. — I ciagle kresli jakies szkice. Przeglada tez wszystkie obrazki, ktore robiles na ksiezycu.
— Biedny czlowiek. Ta kara wplywa na jego umysl. — Marchewa pochylil sie nieco. — Powinnismy jak najszybciej dostarczyc go do domu. Jaki jest tradycyjny kierunek? Druga gwiazda na lewo i prosto az do rana?
— Mysle, ze jest to prawdopodobnie najglupsza wskazowka astronawigacyjna, jaka kiedykolwiek przedstawiono — uznal Rincewind. — Bedziemy sie po prostu kierowac na swiatla. Aha, i lepiej badz ostrozny. Staraj sie nie patrzec z gory na bogow.
Marchewa skinal glowa.
— Ale to trudne.