nim zaden szczur. To go calkiem osmieszy, prawda? — powiedziala Malicia.
— I to jest ten wasz plan?
— Twoim zdaniem nie zadziala? — zapytal Keith. — Malicia twierdzi, ze zaklinacz ucieknie ze wstydu.
— Nie wiecie nic o ludziach, prawda? — westchnal znowu Maurycy.
— Cos takiego! Przeciez ja jestem czlowiekiem! — wykrzyknela Malicia.
— No i co z tego? Na ludziach znaja sie koty. My musimy. Czlowiek otwiera kredens, nikt inny. A teraz posluchajcie, nawet szczurzy krol mial plan lepszy od waszego. Dobry plan to nie taki, gdzie ktos wygrywa, ale taki, gdzie nikt nie uwaza, ze stracil. Rozumiecie? Oto co musicie zrobic… nie, to sie nie uda, potrzebowalibysmy duzo waty…
Malicia otworzyla swoja torbe z wyrazem triumfu na twarzy.
— Wiecie co? — zaczela. — Wymyslilam, ze gdybym zostala uwieziona w ogromnym podwodnym mechanicznym urzadzeniu i potrzebowala czegos do zatkania…
— Chcesz nam powiedziec, ze masz duzo waty, tak? — rzekl beznamietnie Maurycy.
— Tak!
— I czym ja sie w ogole martwie? — spytal kot.
Ciemnaopalenizna wbil miecz w bloto. Wokol zebraly sie starsze szczury, ale starszenstwo oznaczalo teraz cos innego. W tej grupie znajdowaly sie tez i mlode wiekiem szczury, kazdy z czerwonym znakiem na czole, i to wlasnie one przepychaly sie na front.
Gadaly jeden przez drugiego. Po przejsciu Koscianego Szczura, ktory nikogo nie zabral ze soba, wszystkie poczuly ulge i paplaly jak najete.
— Cisza! — krzyknal Ciemnaopalenizna glosem jak gong.
Wszystkie czerwone znaki na czolach zwrocily sie na niego. Byl zmeczony, nie mogl porzadnie odetchnac, splywal blotem i krwia. Czesc tej krwi nie byla jego.
— To jeszcze nie koniec — powiedzial.
— Ale my wlasnie…
— To jeszcze nie koniec! — Rozejrzal sie wkolo. — Nie dostalismy jeszcze wszystkich wielkich szczurow, tych prawdziwych wojownikow — wydyszal. — Wsolance, zawrocicie w dwudziestu i pomozecie pilnowac gniazd. Przecena i wszystkie stare szczurzyce sa tam. Maja rozedrzec na strzepy kazdego, kto odwazy sie zaatakowac, ale chce miec pewnosc.
Przez chwile Wsolance sie zastanawial.
— Nie rozumiem, dlaczego ty… — zaczal.
— Wykonac!
Wsolance ruszyl truchtem na czele grupki szczurow. Znikneli w ciemnosci.
Ciemnaopalenizna przygladal sie pozostalym. Niektore pod wplywem jego spojrzenia cofaly sie, jakby je dotknal plomien.
— Sformujemy oddzialy — powiedzial. — Wszyscy z klanu, ktorzy nie pilnuja gniazd, podziela sie na grupy. W kazdym oddziale musi byc przynajmniej jeden szczur wytrenowany w rozbrajaniu pulapek! Wezcie ze soba ogien. Kilku mlodych zostanie poslancami, bysmy mieli miedzy soba kontakt. Nie podchodzcie blisko klatek, te biedne stworzenia moga tam czekac! Ale musicie przejsc wszystkie tunele, wszystkie piwnice, wszystkie dziury, wszystkie katy! Jesli jakis obcy szczur sie podda, bierzcie go, bedzie jencem! Ale jesli zechce walczyc — a te duze beda walczyc, bo tylko to potrafia — musicie go zabic! Spalic lub zagryzc! Zagryzc na smierc! Slyszycie?
Odpowiedzial mu pomruk aprobaty.
— Zapytalem, czy mnie slyszycie?
Teraz odpowiedzial mu wrzask.
— Dobrze! Bedziecie sprawdzac tunel po tunelu, az wszystkie stana sie czyste, od konca do konca! Wtedy sprawdzicie je jeszcze raz! Az tunele beda nasze! Poniewaz… — Ciemnaopalenizna zlapal swoj miecz i na chwile wsparl sie na nim, by zlapac oddech — poniewaz jestesmy teraz w sercu Ciemnego Lasu i znalezlismy tez Ciemny Las w naszych sercach i… dzisiejszego wieczoru… jestesmy… straszliwi. — Wzial jeszcze jeden oddech, a jego nastepne slowa uslyszeli tylko ci, ktorzy stali najblizej: — I nie mamy gdzie odejsc.
Nastal swit. Sierzanta Doppelpunkta, czyli polowe Strazy Miejskiej (i to te wieksza polowe), obudzilo wlasne chrapniecie. Byl w pokoiku przy glownej bramie miasta.
Poruszajac sie troche niepewnie, ubral sie, po czym umyl twarz w kamiennym zlewie, zerkajac w kawalek lusterka wiszacy na scianie.
Zamarl. Doszedl go cichy, ale rozpaczliwy pisk, a potem wypadla kratka zatykajaca odplyw w zlewie i wyskoczyl stamtad szczur. Byl duzy i szary, przebiegl sierzantowi po rece, nim zeskoczyl na podloge.
Z woda skapujaca z twarzy sierzant Doppelpunkt wpatrywal sie w szczerym zadziwieniu, jak w slad za tym wielkim wylonily sie trzy mniejsze szczury i ruszyly w pogon. Posrodku podlogi rozegrala sie walka, ale male szczury atakowaly naraz, kazdy z innej strony. To wcale nie wygladalo na bojke, pomyslal sierzant. Raczej na egzekucje…
W scianie znajdowala sie szczurza dziura. Dwa szczury zlapaly pokonanego za ogon i zawlekly go tam, ale trzeci zatrzymal sie, odwrocil do sierzanta i stanal na tylne nogi.
Sierzant czul, ze szczur mu sie przyglada. To nie bylo zwykle spojrzenie zwierzecia, ktore sprawdza, czy ten czlowiek jest niebezpieczny. Nie wygladal na przestraszonego, po prostu patrzyl zaciekawiony. Mial na glowce cos jakby czerwone znamie.
Szczur zasalutowal. Z cala pewnoscia byl to salut, choc trwal zaledwie sekunde. Potem wszystkie szczury zniknely.
Sierzant przez jakis czas wpatrywal sie w dziure. Woda skapywala z jego brody.
Z dziury odplywowej doszedl go spiew, ktory odbijal sie echem, jakby dochodzil juz z daleka. Jeden glos intonowal, a reszta mu odpowiadala:
Niestraszny nam ni kot, ni pies…
… bo szczur odwazny, odwazny jest.
Nie mamy chorob ani pchel…
… zjemy trucizne, lecz wolimy ser.
Jesli zechcesz otruc nas…
… na prozno tracisz czas.
Nie damy ziemi, skad nasz rod…
…i kazdy szczur zostanie tu.
Glos zamarl w oddali. Sierzant Doppelpunkt zawahal sie, po czym uwaznie obejrzal butelke po piwie, ktore wypil wieczorem. Mial za soba samotna nocna warte. A przeciez nikt nie zamierzal napasc na Lsniacy Zdroj. Nie znalazlby tu niczego, co warto byloby ukrasc.
Ale z pewnoscia nie nalezalo o tym nikomu wspominac. Najprawdopodobniej nic wyjatkowego sie w ogole nie zdarzylo. Powiedzmy, ze to jakas feralna butelka piwa…
Do straznicy wkroczyl kapral Knopf.
— Dzien dobry, sierzancie. Chodzi o… co sie z panem dzieje?
— Nic! — odparl szybko Doppelpunkt, wycierajac twarz. — Z pewnoscia nie bylem swiadkiem niczego niezwyklego! Dlaczego tu przyszedles? Pora otworzyc bramy, kapralu!
Straznik wyszedl na zewnatrz i rozsunal miejskie bramy, wpuszczajac strumien slonecznego blasku.
Ktoremu towarzyszyl dlugi, bardzo dlugi cien.
O nie, pomyslal sierzant Doppelpunkt. Nie zapowiada sie na mily dzionek…
Jezdziec na koniu minal go, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem, kierujac sie prosto na rynek. Straznicy ruszyli pospiesznie za nim. Przeciez ludzie nie powinni ignorowac tych, ktorzy nosza bron.
— Stac! Co pana tu sprowadza?! — zakrzyknal kapral Knopf, truchtajac za koniem.
Jezdziec ubrany w bialo-czarny stroj, w ktorym przypominal sroke, nic nie odpowiedzial, tylko leciutko