usmiechnal sie do siebie.
— No dobrze, moze nic pana tu nie sprowadzilo, ale nie zaszkodziloby powiedziec, kim pan jest, prawda? — dodal kapral Knopf, ktory za nic nie chcial sie znalezc w klopotach. Jakichkolwiek klopotach.
Jezdziec przez chwile popatrzyl na niego, ale po chwili znow wbil wzrok przed siebie.
Sierzant Doppelpunkt ujrzal, ze w miejskiej bramie pojawil sie niewielki zakryty woz. Ciagnal go osiol prowadzony przez staruszka. Jestem sierzantem, powiedzial sam do siebie Doppelpunkt. Otrzymuje wieksza gaze niz kapral, czyli moje mysli maja wieksza wartosc. A wlasnie przyszlo mi do glowy, ze nie mamy obowiazku sprawdzac kazdego, kto sie tylko pokaze w bramie, prawda? Zwlaszcza gdy jestesmy zajeci. Wtedy wybieramy ludzi losowo i jest calkiem rozsadne wybrac losowo tego staruszka, ktory wyglada na dosc wiekowego, by przestraszyc sie na widok raczej niechlujnego munduru z zardzewiala kolczuga.
— Stop!
— He, he! Nic z tego — odparl staruszek. — Uwazaj na osla. Kiedy wpadnie w zlosc, moze cie ugryzc. Nie, zeby mnie to specjalnie obchodzilo…
— Chcesz okazac lekcewazenie przedstawicielowi prawa? — zapytal sierzant Doppelpunkt.
— Nie staram sie prawa lamac. Ale jesli chcesz cos uzyskac, rozmawiaj z moim panem. To ten na koniu. Na duzym koniu.
Obcy w czarno-bialym stroju zsiadl wlasnie z wierzchowca na srodku rynku i otwieral juk przy siodle.
— Powinienem podejsc do niego i porozmawiac, tak? — upewnil sie sierzant.
Zanim zdolal dojsc do nieznajomego, a staral sie isc jak najwolniej, przybysz oparl lusterko na fontannie i zaczal sie golic. Obserwowal go kapral Knopf, ktory dostal wodze do potrzymania.
— Czemu go nie aresztowales? — wyszeptal sierzant do kaprala.
— Za co? Za nielegalne golenie sie na rynku? Wie pan co, sierzancie? Niech pan to zrobi.
Sierzant Doppelpunkt odchrzaknal. Kilka rannych ptaszkow Lsniacego Zdroju gapilo sie na niego.
— Hm… posluchaj no, przyjacielu. Jestem pewien, ze nie zamierzales… — zaczal.
Obcy wyprostowal sie i obrzucil straznikow spojrzeniem, od ktorego obaj sie cofneli. Pociagnal za rzemyk spinajacy gruby skorzany zwoj przed siodlem. Kapral Knopf az gwizdnal. Na calej dlugosci skorzanego pasa lezaly — jedna przy drugiej, kazda przytrzymywana osobnym rzemyczkiem — fujarki. Lsnily w porannym sloncu.
— O, wiec ty jestes zaklinaczem… — domyslil sie sierzant.
Przybysz juz odwrocil sie i powiedzial jakby do swego odbicia w lusterku:
— Gdzie czlowiek moglby zjesc tutaj sniadanie?
— A, sniadanie! Pani Shover w Modrej Kapuscie bedzie…
— Parowki — rzekl zaklinacz, nie przerywajac golenia. — Podsmazone z jednej strony. Trzy. Tutaj. Za dziesiec minut. Gdzie jest burmistrz?
— Pojdziesz ta ulica, skrecisz w pierwsza w lewo…
— Przyprowadz go.
— Hej, nie mozesz… — zaczal sierzant, ale kapral Knopf zlapal go za ramie i odciagnal.
— Przeciez to zaklinacz! — wysyczal. — Nie zadziera sie z zaklinaczem. Jesli zagra odpowiednia nute na swojej fujarce, moga panu odpasc nogi!
— Co? Jak przy pladze?
— Mowia, ze w Porkscratchenz burmistrz mu nie zaplacil, wiec zagral specjalna melodie i wszystkie dzieci wyszly w gory. Nikt ich juz nigdy nie zobaczyl!
— Boze! Myslisz, ze moglby cos takiego zrobic tutaj? Od razu byloby duzo ciszej.
— Nigdy pan nie slyszal o tym miescie w Klatchu. Wynajeto go, by pozbyc sie plagi mimow, ale mu nie zaplacono, wiec spowodowal, ze wszyscy straznicy miejscy ruszyli w tanecznym korowodzie do rzeki i utoneli.
— Nie. Naprawde cos takiego zrobil?! To diabel wcielony! — wykrzyknal sierzant Doppelpunkt.
— Zada trzystu dolarow!
— Trzystu dolarow!
— Dlatego ludzie tak niechetnie mu placa — dodal kapral Knopf.
— Czekaj, czekaj… jak mozna miec plage mimow?
— Slyszalem, ze to prawdziwa makabra. Ludzie bali sie wychodzic na ulice.
— Chodzi ci o te wymalowane na bialo twarze i te skradajace sie sylwetki…
— No wlasnie. Okropnosc. A wlasnie, dzis raniutko na mojej toaletce tanczyl szczur. Stepowal.
— Dziwne. — Sierzant Doppelpunkt spojrzal jakos inaczej na kaprala.
— I nucil sobie „Nie ma lepszego biznesu od show-biznesu”. Slowo „dziwne” to za malo.
— Powiedzialem „dziwne”, bo sie zdziwilem, ze masz toaletke. Przeciez nawet nie jestes zonaty.
— Prosze nie zmieniac tematu, sierzancie.
— To toaletka z lustrem?
— Niech juz pan da spokoj, sierzancie. Pan idzie po parowki, ja sprowadze burmistrza.
— Nie, Knopf. Ty przyniesiesz parowki, a ja sprowadze burmistrza, poniewaz burmistrz przyjdzie za darmo, a pani Shover zazada pieniedzy.
Kiedy zjawil sie sierzant, burmistrz juz nie spal. Ze zmartwionym wyrazem twarzy chodzil po domu z kata w kat.
Na widok sierzanta zmartwil sie jeszcze bardziej.
— Co zmalowala tym razem? — jeknal.
— Slucham, sir? — zapytal straznik. Przy czym „sir” zabrzmialo jak „Co ty pleciesz?”.
— Malicia cala noc spedzila poza domem — odparl burmistrz.
— Mysli pan, ze cos jej sie moglo przydarzyc?
— Nie, mysle, ze to ona sie mogla komus przydarzyc, czlowieku. Pamietasz, co sie stalo miesiac temu? Kiedy tropila Tajemniczego Jezdzca bez Glowy?
— Musi pan przyznac, ze to byl jezdziec.
— Owszem, jezdziec. Bardzo niski, z wysokim kolnierzykiem. Na dodatek byl to glowny poborca podatkowy z Mintzu. Wciaz dostaje w zwiazku z ta sprawa oficjalne pisma. Poborcy podatkowi niekoniecznie przepadaja za mlodymi damami spadajacymi na nich z drzewa. A we wrzesniu byla ta sprawa…
— Z Tajemnica w Starym Mlynie — podpowiedzial sierzant, wznoszac oczy ku niebu.
— A okazalo sie, ze to tylko pan Vogel, urzednik miejski, z pania Schuman, zona szewca, ktorzy przez przypadek zjawili sie tam razem, poniewaz oboje bardzo interesuja sie sowami zyjacymi w mlynach i stodolach…
— A pan Vogel byl bez spodni, bo rozdarl je sobie na gwozdziu… — dodal sierzant, nie patrzac na burmistrza.
— A pani Schuman w swojej dobroci wlasnie je reperowala — dopowiedzial burmistrz.
— Przy blasku ksiezyca — spuentowal sierzant.
— Ona ma bardzo dobry wzrok — zachnal sie burmistrz. — I na pewno nie zasluzyla na zakneblowanie i zwiazanie razem z panem Voglem, ktory na dodatek w rezultacie sie przeziebil. Otrzymalem potem skarge i od niego, i od niej, i od pani Vogel, i od pana Schumana, a potem jeszcze raz od pana Vogla, po tym jak pan Schuman przyszedl do jego domu z kopytem, i od pani Schuman, po tym jak pani Vogel nazwala ja…
— Z kopytem, sir?
— Co?
— Przyszedl z kopytem czy z kopyta?
— Czlowieku! Kopyto to jest takie drewniane cos, czego szewcy uzywaja do robienia butow! Bog wie, co Malicia wymysli tym razem!
— Z pewnoscia dowie sie pan juz wkrotce.
— A czego pan ode mnie chce, sierzancie?
— Zjawil sie zaklinacz szczurow, sir.
Burmistrz zbladl.
— Juz?
— Tak. Goli sie przy fontannie.
— Gdzie moj oficjalny lancuch? I moja oficjalna toga? I moj oficjalny kapelusz? Szybko, czlowieku, pomoz