— Ojej — szepnal.
— Otoz wlasnie — zgodzil sie Saveloy. — Maja bardzo wiele doswiadczenia w nieumieraniu. I doskonale opanowali te sztuke.
— Ale… czemu tutaj? Po co tu przybyli?
— Zamierzamy dokonac kradziezy — wyjasnil Saveloy.
Szesc Dobroczynnych Wiatrow ze zrozumieniem pokiwal glowa. Skarby Zakazanego Miasta byly wrecz legendarne. Nawet krwiozercze upiory musialy o nich slyszec.
— Mowiaca Waza cesarza P’gi Su? — zgadywal.
— Nie.
— Nefrytowa Glowa Sung Ts’uit Li?
— Nie. Obawiam sie, ze to zly trop.
— Tajemnica produkcji jedwabiu?
— Niech pan da spokoj. Z przedzy jedwabnikow. Wszyscy to wiedza. Nie, chodzi nam o cos cenniejszego.
Szesc Dobroczynnych Wiatrow poczul, jak mimo woli ogarnia go podziw. Tylko siedmiu ninjow stalo jeszcze o wlasnych silach, a Cohen walczyl na miecze z jednym z nich, druga reka skrecajac papierosa.
Saveloy dostrzegl blysk w oczach tegiego poborcy.
Jemu zdarzylo sie to samo.
Cohen pojawial sie w zyciu ludzi niczym zablakana planeta w spokojnym systemie planetarnym. Czlowiek ciagnal za nim, bo wiedzial, ze nic podobnego juz go nie spotka.
On sam spokojnie poszukiwal skamielin w czasie szkolnych wakacji i calkiem przypadkowo trafil do obozu tych szczegolnych skamielin zwanych Srebrna Orda. Potraktowali go przyjaznie, gdyz nie mial ani pieniedzy, ani broni. I polubili, poniewaz wiedzial to, czego oni nie wiedzieli. I tyle.
Bez wahania podjal wtedy decyzje. To pewnie kwestia atmosfery. Dawne zycie przemknelo mu przed oczami i nie potrafil sobie przypomniec ani jednego dnia, kiedy dobrze sie bawil. Pomyslal, ze moze albo przylaczyc sie do ordyncow, albo czeka go powrot do szkoly, a niedlugo uscisk wilgotnej dloni, krotkie brawa i emerytura.
Cohen mial cos w sobie. Chyba okresla sie to charyzma. To cos pokonywalo nawet jego normalny zapach kozla, ktory wlasnie zjadl szparagi w curry. Wszystko robil nie tak, jak nalezy. Przeklinal ludzi i uzywal wobec cudzoziemcow jezyka, ktory Saveloy uwazal za wyjatkowo obrazliwy. Wykrzykiwal okreslenia, ktore kazdemu innemu zyskalyby bezplatne poderzniecie gardla jakas ciekawa i egzotyczna bronia — i uchodzilo mu to na sucho. Po czesci dlatego ze bylo jasne, iz nie ma w tym zlosliwosci, ale przede wszystkim dlatego ze byl, no… Cohenem, czyms w rodzaju naturalnego zywiolu na nogach.
To dzialalo na kazdego. Kiedy akurat z trollami nie walczyl, lepiej zyl z nimi niz ludzie, ktorzy tylko mysleli, ze trolle maja takie same prawa jak wszyscy. Nawet ordyncy, co do jednego uparci indywidualisci, ulegli temu czarowi.
Ale Saveloy dostrzegal tez brak celu w ich zyciu. I pewnej nocy skierowal rozmowe ku mozliwosciom oferowanym przez Aurient…
Twarz Szesciu Dobroczynnych Wiatrow rozpromienila sie nagle.
— Macie ksiegowego? — zapytal.
— No… wlasciwie to nie.
— Czy ta kradziez ma byc traktowana jako dochod czy jako inwestycja?
— Szczerze mowiac, nie zastanawialem sie nad tym. Orda nie placi podatkow.
— Jak to? Nikomu?
— Nie. To zabawne, ale nigdy nie potrafia dluzej utrzymac pieniedzy. One jakos znikaja, wydane na pijanstwa, kobiety i luksusy. Przypuszczam, ze z bohaterskiego punktu widzenia mozna to uznac za podatki.
Puknelo — to Szesc Dobroczynnych Wiatrow odkorkowal buteleczke tuszu i polizal pedzelek.
— Ale takie rzeczy w pracy barbarzynskiego bohatera mozna chyba wliczyc do uzasadnionych kosztow uzysku — powiedzial. — Naleza do specyfikacji zawodu. Oczywiscie, trzeba tez uwzglednic amortyzacje i zuzycie broni, odziez ochronna… Z pewnoscia maja prawo do odliczenia przynajmniej jednej nowej przepaski biodrowej rocznie…
— Nie sadze, zeby odliczali sobie nawet jedna na stulecie.
— No i fundusz emerytalny.
— Hm… prosze nie wymawiac tego slowa. Uwazaja, ze jest nieprzyzwoite. Ale w pewnym sensie po to wlasnie tutaj przybyli. To ich ostatnia przygoda.
— Znaczy, kiedy juz zrabuja te bardzo cenna rzecz, o ktorej nie chce mi pan powiedziec?
— Wlasnie. Milo bedzie, jesli pan do nas dolaczy. Moglby pan moze zostac barbarzynskim… pchac ziarna… kawalkiem sznura z wezlami… no… ksiegowym. Zabil pan juz kogos?
— Nie bezposrednio. Ale zawsze uwazalem, ze wielkich zniszczen mozna dokonac dobrze umieszczonym Ostatecznym Wezwaniem Platniczym.
— Aha — usmiechnal sie Saveloy. — Cywilizacja.
Ostatni ninja stal jeszcze na nogach, ale ledwo, ledwo. Hamish wlasnie przejechal mu wozkiem po palcach. Saveloy klepnal poborce po ramieniu.
— Przepraszam — rzekl — ale czesto musze interweniowac na tym etapie.
Podszedl do ocalalego ninji, ktory rozgladal sie oszolomiony. Szesc mieczy splatalo sie wokol jego szyi, jak gdyby uczestniczyl w energicznym tancu ludowym.
— Dzien dobry — odezwal sie Saveloy. — Chcialbym zwrocic panska uwage, ze ten oto Dzyngis jest, wbrew wszelkim pozorom, czlowiekiem zadziwiajaco szczerym. Trudno mu zrozumiec pusta brawure. Dlatego osmiele sie zasugerowac, by powstrzymal sie pan od sformulowan w stylu „Wole raczej zginac, niz zdradzic swego cesarza” albo „No dalej, pokazcie, na co was stac”, jesli naprawde, ale to naprawde pan tak nie uwaza. Gdyby chcial pan prosic o laske, wystarczy prosty gest reka. Radze jednak, by nie probowal pan kiwac glowa.
Mlody czlowiek zerknal z ukosa na Cohena, ktory usmiechnal sie zachecajaco.
Szybko pomachal reka.
Miecze sie rozplotly. Truckle walnal ninje w glowe maczuga.
— Dobra, nie musisz marudzic, przeciez go nie zabilem — oswiadczyl nadasany.
— Au! — Maly Willie eksperymentowal z cepem i uderzyl sie we wlasne ucho. — Jak oni w ogole moga walczyc takimi patykami?
— Co?
— Ale te ozdoby na Noc Strzezenia Wiedzm wygladaja calkiem groznie — stwierdzil Vincent, podnoszac gwiazdke do rzutow. — Aargh! — Zaczal ssac palec. — Bezuzyteczny zagraniczny zlom.
— Kiedy ten chlopak wykonal salto w tyl przez cala sale z toporkami w rekach, to robilo wrazenie.
— No.
— Pomyslalem wtedy, ze nie powinienes tak wystawiac miecza.
— Nauczyl sie czegos waznego.
— Niewiele mu z tego przyjdzie, skoro juz po nim.
— Co?
Szesc Dobroczynnych Wiatrow byl na wpol rozbawiony, na wpol zaszokowany.
— Zaraz, zaraz! Widzialem wczesniej, jak ci gwardzisci walcza. Sa niepokonani!
— Nikt nas nie uprzedzil.
— Ale pokonaliscie ich wszystkich.
— No.
— A jestescie zaledwie eunuchami!
Zgrzytnela stal. Szesc Dobroczynnych Wiatrow zamknal oczy. Czul dotyk zimnego metalu przynajmniej w pieciu miejscach na szyi.
— Znowu to slowo — zabrzmial glos Cohena Barbarzyncy.
— Jestescie… przeciez… ubrani… jak… eunuchowie… — wymamrotal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, starajac sie nie przelykac.
Saveloy cofnal sie, chichoczac nerwowo.
— Widzicie — tlumaczyl szybko — jestescie za starzy, zeby udawac gwardzistow, a nie wygladacie na