Cohen zatarl rece.
— Nikt? Dobrze. Czyli wszystko zalatwione.
— Ehm.
Maly czlowieczek w pierwszym rzedzie demonstracyjnie trzymal rece przy sobie.
— Przepraszam bardzo — powiedzial. — Co by sie stalo w hipotetycznej sytuacji wezwania przez nas gwardzistow i wydania was?
— Zginiecie, zanim jeszcze wbiegna przez drzwi — odparl rzeczowo Cohen. — Jeszcze jakies pytania? — dodal wsrod choru wzburzonych sykniec.
— Tego… cesarz… to znaczy poprzedni cesarz mial grupe bardzo szczegolnych gwardzistow…
Cos zadzwieczalo cicho. Cos malego i wieloramiennego potoczylo sie zza schodow i zakrecilo na podlodze. Byla to gwiazdka do rzutow.
— Spotkalismy ich — wyjasnil Maly Willie.
— Swietnie, swietnie — zapewnil maly czlowieczek. — Zatem wszystko jest chyba w porzadku. Dziesiec tysiecy lat dla naszego cesarza!
Okrzyk zostal podjety, choc niezbyt rowno.
— Jak ci na imie, mlody czlowieku?
— Cztery Wielkie Rogi, panie.
— Bardzo dobrze. Doskonale. Widze, ze daleko zajdziesz. Czym sie zajmujesz?
— Jestem wielkim asystentem szambelana.
— Ktory z was jest szambelanem?
Cztery Wielkie Rogi wskazal czlowieka, ktory wolal zginac.
— Zapamietajcie, moi drodzy — powiedzial Saveloy. — Awans przychodzi szybko do ludzi, ktorzy umieja sie przystosowac, panie szambelanie. No, nadeszla pora sniadania.
— A co moze zaspokoic apetyt cesarza? — spytal nowy szambelan, starajac sie wygladac na czlowieka ucieszonego i umiejacego sie przystosowac.
— Rozmaite potrawy. W tej chwili najchetniej wielkie kawaly miesa i mnostwo piwa. Przekonacie sie, ze latwo jest zadowolic cesarza. — Saveloy usmiechnal sie tym dyskretnym usmieszkiem, ktory czasem wykorzystywal, kiedy wiedzial, ze tylko on jeden dostrzega zart. — Cesarz nie ceni tego, co okresla „fikusnym zagranicznym zarciem pelnym oczu i roznych takich”. Preferuje prosta i zdrowa zywnosc, na przyklad kielbase wykonana z rozmaitych organow zwierzecych, zmielonych i opakowanych w odcinek jelita. Aha, jesli chcecie sprawic mu przyjemnosc, trzymajcie sie duzych kawalow miesa. Czy nie tak, panie?
Cohen przygladal sie dworzanom. Kiedy czlowiek przezyl dziewiecdziesiat lat, unikajac wszelkich atakow mezczyzn, kobiet, trolli, krasnoludow, olbrzymow, zielonych stworow z mnostwem nog oraz, przy pewnej okazji, rozwscieczonego homara, wiele moze sie dowiedziec o innych, zwyczajnie obserwujac ich twarze.
— Co? — powiedzial. — Aha. Jasne. Zgadza sie. Duze kawaly. Panie poborco… co ci ludzie wlasciwie robia calymi dniami?
— A co chcialbys, zeby robili, panie?
— Och, niech sie pieprza.
— Slucham, panie?
— [Skomplikowany piktogram] — przetlumaczyl Saveloy.
Nowy szambelan byl nieco zaskoczony.
— Jak to? Tutaj?
— To takie powiedzenie, moj chlopcze. Chodzi mu o to, zeby wszyscy wyszli stad jak najszybciej.
Dwor wyszedl z komnaty. Dostatecznie skomplikowany piktogram jest wart tysiaca slow.
Po przejsciu stampede malarz Trzy Solidne Zaby podniosl sie na nogi, wyjal pedzel z nosa, sciagnal sztalugi z drzewa i sprobowal myslec o rzeczach kojacych.
Ogrod nie byl juz taki jak poprzednio.
Wierzba zostala przygieta. Pagode zdemolowal rozszalaly zapasnik, ktory zjadl dach. Golebie odfrunely. Maly mostek byl zlamany. Jego modelka, konkubina Nefrytowy Wachlarz, uciekla z placzem, kiedy tylko wydostala sie z ozdobnej sadzawki.
Na dodatek ktos ukradl jego slomkowy kapelusz.
Trzy Solidne Zaby poprawil to, co pozostalo mu z ubrania, i zdolal jakos sie opanowac.
Talerz z jego szkicem lezal rozbity, oczywiscie.
Wyjal z torby nastepny i siegnal po palete.
Na samym jej srodku widnial wielki odcisk stopy…
Trzy Solidne Zaby mial ochote sie rozplakac. Zywil takie dobre przeczucia co do tego obrazu. Wiedzial, ze stworzy cos, co ludzie zapamietaja na dlugo. A farby? Czy ktokolwiek pojmie, ile ostatnio kosztuje cynober?
Wzial sie w garsc. Zostal mu tylko niebieski. Coz, on im jeszcze pokaze…
Starajac sie nie zwracac uwagi na otaczajace go zniszczenia, skoncentrowal sie na obrazie, jaki zachowal w pamieci.
Chwileczke, myslal. Nefrytowy Wachlarz scigana po mostku przez czlowieka wymachujacego rekami i krzyczacego „Z drogi!”, a za nim czlowiek z kijem, trzech gwardzistow, pieciu ludzi z pralni i zapasnik, ktory nie moze sie zatrzymac.
Oczywiscie, trzeba to bedzie troche uproscic.
Scigajacy skrecili za rog — wszyscy z wyjatkiem zapasnika, ktory nie byl zbudowany do tak gwaltownych manewrow.
— Gdzie on pobiegl?
Znalezli sie na dziedzincu. Po jednej stronie staly chlewy, po drugiej stosy smieci.
A na samym srodku — spiczasty kapelusz.
Jeden z gwardzistow chwycil kolege za ramie tuz przed tym, nim tamten zdazyl zrobic krok do przodu.
— Tylko spokojnie — powiedzial.
— To przeciez zwykly kapelusz.
— A gdzie jest reszta? Nie mogl przeciez… tak sobie… zniknac w…
Cofneli sie obaj.
— Tez o nim slyszales?
— Podobno wystarczylo, ze zamachal rekami, a wybil wielka dziure w murze!
— To jeszcze nic! Podobno w gorach wyladowal na niewidzialnym smoku!
— Co powiemy panu Hongowi?
— Nie chce rozleciec sie na kawalki!
— A ja nie chce tlumaczyc panu Hongowi, ze nam uciekl. I tak mamy klopoty. A dopiero niedawno splacilem moj helm.
— No to… mozemy zabrac kapelusz. To bedzie dowod.
— Slusznie. Podnies go.
— Ja? Ty go podnies!
— Moze byc chroniony przez straszliwe zaklecia.
— Naprawde? I dlatego wolisz, zebym to ja go dotknal? Dziekuje ci uprzejmie. Niech ktorys z nich go przyniesie.
Robotnicy z pralni wycofywali sie ostroznie; hunghunganska tradycja posluszenstwa znikala niczym poranna rosa. Zolnierze nie byli tu jedynymi, ktorzy slyszeli plotki.
— Nie my!