— Mamy pilne zamowienie na skarpety!
Gwardzista obejrzal sie. Jakis wiesniak wychodzil akurat z chlewa. Niosl worek, a twarz mial skryta pod szerokim slomkowym kapeluszem.
— Hej, ty!
Wiesniak osunal sie na kolana i uderzyl czolem o ziemie.
— Nie zabijajcie mnie!
Gwardzisci porozumieli sie wzrokiem.
— Nie chcemy cie zabijac — wyjasnil pierwszy. — Masz tylko podniesc ten kapelusz.
— Jaki kapelusz, o potezny wojowniku?
— Ten! Natychmiast!
Wiesniak popelzl bokiem po bruku.
— Ten kapelusz, o panie?
— Tak!
Wiesniak przesunal dlon po kamieniach i dotknal wystrzepionego ronda.
A potem wrzasnal:
— Twoja zona jest wielkim hipopotamem! Twarz mi sie rozpuszcza! Twarz sie rozpuuuuszczaaaa!
Rincewind odczekal, az wszyscy uciekna i ucichnie stukot sandalow, po czym wstal, otrzepal kapelusz i schowal go do worka.
Poszlo mu o wiele lepiej, niz sie spodziewal. Odkryl kolejny wart zapamietania fakt dotyczacy Imperium: nikt nie patrzy na wiesniakow. Wystarczy ubranie i kapelusz. Nikt procz gminu tak sie nie ubiera, wiec kazdy, kto jest tak ubrany, musi byc czlowiekiem z gminu. Przypominalo to funkcje reklamowe kapelusza maga, tyle ze na odwrot. W poblizu ludzi w spiczastych kapeluszach nalezalo zachowywac sie ostroznie i grzecznie, zeby nie poczuli sie urazeni; tymczasem w slomkowym kapeluszu czlowiek stawal sie naturalnym celem dla „Hej, ty!” i…
Dokladnie w tej chwili ktos za Rincewindem krzyknal „Hej, ty!” i uderzyl go kijem po plecach.
Po chwili stanal przed nim rozgniewany sluga. Pomachal mu palcem.
— Spozniles sie! Jestes niedobrym czlowiekiem! Wchodz natychmiast!
— Ja…
Kij uderzyl ponownie. Palacowy sluga wskazal odlegle drzwi.
— Krnabrnosc! Wstyd! Do roboty!
Mozg Rincewinda przygotowal odpowiedz: Aha, myslimy, ze jestesmy taki Madrala-san, bo mamy wielki kij, co? Otoz przypadkiem jestem wielkim magiem i wiesz, co mozesz sobie zrobic z tym kijem?
Jednak gdzies pomiedzy mozgiem, a ustami slowa zmienily sie w:
— Tak jest! Juz pedze!
Orda zostala we wlasnym gronie.
— No coz, panowie… Dokonalismy tego — stwierdzil po chwili Saveloy. — Macie swiat podany na talerzu.
— Wszystkie skarby, jakie zechcemy — dodal Truckle.
— Zgadza sie.
— No to nie marnujmy czasu — powiedzial. — Poszukajmy jakichs workow.
— To nie ma sensu — przypomnial mu Saveloy. — Okradalibyscie samych siebie. To przeciez Imperium. Nie da sie go wsadzic do worka, zeby wyjac na nastepnym obozowisku.
— A co z gwalceniem?
Saveloy westchnal.
— Jak rozumiem, w cesarskim haremie przebywa trzysta konkubin. Jestem pewien, ze z przyjemnoscia poznaja was blizej, choc sprawa bylaby prostsza, gdybyscie zdjeli buty.
Starcy patrzyli na niego zdziwieni, jak moglaby patrzec ryba usilujaca pojac koncepcje roweru.
— Trzeba brac rzeczy male i cenne — stwierdzil wreszcie Maly Willie. — Najlepiej rubiny i szmaragdy.
— A przed wyjsciem rzucic tu zapalke — dodal Vincent. — Papierowe sciany i lakierowane drewno beda sie palic jak pieklo!
— Nie, nie, nie! — zaprotestowal Saveloy. — Same wazy w tej sali sa bezcenne!
— Eee… za wielkie, zeby je nosic. Nie zmieszcza sie na koniu.
— Przeciez pokazalem wam cywilizacje!
— Tak. Niezla jest na krotka wizyte. Nie mam racji, Cohen?
Cohen zgarbil sie na tronie. Wbijal wzrok w przeciwlegla sciane.
— Co mowiles?
— Zeby zabrac wszystko, co zdolamy uniesc, i wynosic sie stad do domu.
— Co?
— Do domu… no…
— Taki byl plan, tak?
Cohen unikal spojrzenia Saveloya.
— No tak… — mruknal. — Plan.
— To dobry plan — zapewnil go Truckle. — Swietny pomysl. Wchodzisz tu jako szef? Doskonale. Dobry numer. Nie trzeba sie bawic z zamkami i cala reszta. I teraz mozemy juz ruszac do domu. Z calym skarbem, jaki damy rade uniesc.
— Po co? — zapytal Cohen. — Jak to po co? Przeciez to skarb!
Cohen najwyrazniej podjal juz decyzje.
— A na co wydales swoj ostatni lup, Truckle? Mowiles, ze wyciagnales z tego nawiedzonego zamku trzy worki zlota i klejnotow.
Truckle zrobil zdziwiona mine, jakby Cohen zapytal go, czym pachnie fiolet.
— Na co wydalem? Nie pamietam. Sam wiesz, jak to jest. Czy to wazne, na co wydajesz pieniadze? To przeciez lup! Zreszta… na co ty wydales swoje?
Cohen westchnal.
Truckle wpatrywal sie w niego z niedowierzaniem.
— Chyba nie myslisz, zeby naprawde tu zostac? — Zerknal gniewnie na Saveloya. — Wy dwaj, zdaje sie, cos tu nakreciliscie.
Cohen bebnil palcami po poreczy tronu.
— Chciales wracac do domu — przypomnial. — To znaczy dokad?
— No… dokadkolwiek…
— W dodatku Hamish…
— Co? Co?
— Przeciez on ma juz sto piec lat, nie? Moze pora, zeby sie ustatkowal?
— Co?
— Ustatkowal? — powtorzyl Truckle. — Kiedys sam probowales. Ukradles farme i mowiles, ze bedziesz hodowal swinie! Dales spokoj po… ile to bylo? Po trzech godzinach?
— Co on gada? Co on gada?
— Powiedzial, ze PORA SIE USTATKOWAC!
— Niech se wsadzi…
W kuchni panowal zamet. Trafila tu polowa dworu, w wiekszosci przypadkow po raz pierwszy w zyciu. Pomieszczenie bylo zatloczone jak plac targowy. Sluzba przeciskala sie miedzy dworzanami, usilujac jak najlepiej wypelniac swe obowiazki.
Fakt, ze jeden z ich grona nie calkiem sie orientowal, jakie obowiazki ma wypelniac, w ogolnym zamieszaniu pozostal niezauwazony.
— Czuliscie? — oburzala sie pani Dwa Ruczaje. — On smierdzi!