— Nic sie nie martw — pocieszyl go. — Jak juz zdobylismy Imperium wedlug twojego planu, to utrzymamy je wedlug naszego. Ty nam pokazales cywilizacje, a my ci pokazemy barbarzynstwo.
Przeszedl kawalek, po czym odwrocil sie i podjal ze zlosliwym blyskiem w oku.
— Barbarzynstwo? Ha! Kiedy my zabijamy ludzi, robimy to szybko i sprawnie, patrzac im w oczy, i chetnie potem postawimy im piwo na tamtym swiecie. Zadnych pretensji. Nigdy nie znalem barbarzyncy, ktory by cial ludzi powolutku w malej celi albo torturowal kobiety, zeby ladniej wygladaly, albo wlewal trucizne do porzadnego zarcia. Cywilizacja? Jak to jest cywilizacja, mozesz sobie ja wcisnac tam, gdzie slonce nie dochodzi!
— Co?
— Powiedzial, zeby SOBIE JA WCISNAL TAM, GDZIE SLONCE NIE DOCHODZI, Hamish.
— Aha. Bylzem tam.
— Ale cywilizacja to przeciez cos wiecej! — oburzyl sie Saveloy. — To… muzyka, literatura, koncepcja sprawiedliwosci, idealy…
Rozsunely sie bambusowe drzwi. Jak jeden maz, z trzeszczacymi stawami, ordyncy odwrocili sie, unoszac bron.
Ludzie stojacy w drzwiach byli wyzsi i lepiej ubrani od chlopow. Poruszali sie jak ktos przyzwyczajony do pewnosci, ze nikt nie stoi mu na drodze. Przed nimi jednak stal drzacy ze strachu wiesniak niosacy czerwona flage na kiju. Wszedl do sali tronowej ponaglany mieczem.
— Czerwona flaga? — szepnal zdziwiony Cohen.
— To znaczy, ze chca rozmawiac — wyjasnil Szesc Dobroczynnych Wiatrow.
— No wiesz… tak jak u nas biala flaga kapitulacji — dodal Saveloy.
— Pierwsze slysze — mruknal Cohen.
— To znaczy, ze nie wolno ci ich zabijac, dopoki nie beda gotowi.
Saveloy staral sie nie sluchac szeptow rozbrzmiewajacych mu za plecami.
— Czemu nie zaprosimy ich na uczte i nie wyrzniemy wszystkich, jak sie upija?
— Slyszales, co mowili. Jest ich siedemset tysiecy.
— Tak? No to trzeba podac cos prostego, makaron albo co…
Grupa arystokratow wkroczyla na srodek sali. Cohen i Saveloy wyszli im na spotkanie.
— Ty tez — rzucil Cohen, lapiac cofajacego sie Rincewinda. — Spryciarz z ciebie i dobrze gadasz.
Pan Hong spogladal na nich z mina czlowieka, ktory po przodkach odziedziczyl umiejetnosc spogladania na wszystkich z gory.
— Nazywam sie pan Hong. Jestem wielkim wezyrem cesarza. Rozkazuje wam natychmiast opuscic to pomieszczenie i poddac sie sadowi.
Saveloy zerknal na Cohena.
— Nic z tego — odparl Cohen.
Saveloy zastanowil sie szybko.
— Hm, jak by to ujac… Dzyngis Cohen, przywodca Srebrnej Ordy, przekazuje panu Hongowi wyrazy szacunku, jednakze…
— Powiedz mu, zeby sie wypchal — przerwal Cohen.
— Wydaje mi sie, panie Hong, ze odgaduje pan, jakie przewazaja tu opinie.
— Gdzie reszta twoich barbarzyncow, prostaku? — zapytal pan Hong.
Rincewind przygladal sie Saveloyowi. Tym razem stary nauczyciel wyraznie nie wiedzial, co powiedziec.
Mag najchetniej by stad uciekl. Jednak Cohen mial racje. Choc brzmialo to bezsensownie, przy nim bedzie chyba bezpieczniej. Ucieczka wczesniej czy pozniej zblizylaby go do pana Honga.
Ktory najwyrazniej wierzyl, ze sa gdzies jeszcze inni barbarzyncy…
— Powiem wam tyle i tylko tyle — rzekl pan Hong. — Jesli opuscicie Zakazane Miasto teraz, czeka was przynajmniej szybka smierc. A potem wasze glowy i inne wazne elementy beda pokazywane we wszystkich miastach Imperium, aby ludzie wiedzieli, jak straszna jest kara.
— Kara? — zdziwil sie Saveloy.
— Za zabicie cesarza.
— Nie zabilismy zadnego cesarza — zapewnil Cohen. — Osobiscie nie mam nic przeciwko zabijaniu cesarzy, ale tego nie zabilismy.
— Zostal zamordowany w swoim lozu godzine temu — oznajmil pan Hong.
— Nie przez nas — zaznaczyl Saveloy.
— Przez ciebie! — zawolal Rincewind. — Tylko ze mordowanie cesarza jest wbrew zasadom, wiec chciales zrzucic wine na Czerwona Armie!
Pan Hong spojrzal na niego tak, jakby go widzial pierwszy raz w zyciu i wcale nie byl z tego powodu szczesliwy.
— W tych okolicznosciach — zauwazyl — watpie, czy ktokolwiek wam uwierzy.
— A co sie stanie, jesli teraz nie ustapimy? — spytal Saveloy. — Wole wiedziec o takich rzeczach.
— Bedziecie umierac powoli i w sposob… interesujacy.
— To saga mojego zycia — stwierdzil Cohen. — Zawsze umieralem bardzo powoli i w interesujacy sposob. Co to bedzie? Walki uliczne? Dom przeciw domowi? Kazdy na kazdego?
— W prawdziwym swiecie — odparl jeden z pozostalych wodzow — staczamy bitwy. Nie bojki, jak barbarzyncy. Nasze armie spotkaja sie na rowninie pod bramami miasta.
— Co jest pod bramami miasta?
— Chcial powiedziec, ze przed brama miasta, Dzyngis.
— Aha. Znowu ta cywilizowana gadka. Kiedy?
— Jutro o swicie.
— Dobra — zgodzil sie Cohen. — Nabierzemy apetytu na sniadanie. Czy jeszcze moge wam w czyms pomoc?
— Jak wielka jest twoja armia, barbarzynco?
— Nie uwierzycie, jak wielka — odparl Cohen i zapewne byla to prawda. — Podbijalismy kraje. Cale miasta scieralismy z map. Gdzie przejdzie moja armia, tam juz nic nie wyrasta.
— Przynajmniej to jest faktem — przyznal Saveloy.
— Nie slyszelismy o was — rzekl arystokrata.
— Wlasnie — odparl Cohen. — To dowodzi, jacy jestesmy skuteczni.
— Jedno trzeba powiedziec o jego armii — wtracil ktos nagle.
Wszyscy spojrzeli na Rincewinda, ktory byl niemal tak samo zdumiony, slyszac wlasny glos. Ale tor mysli dotarl do terminalu…
— Co takiego?
— Moze zastanawialiscie sie, czemu dotad widzieliscie jedynie… generalow — mowil dalej Rincewind powoli, jakby wymyslal wszystko na poczekaniu. — To dlatego, rozumiecie, ze sami zolnierze sa… niewidzialni. Eee… tak. Wlasciwie sa upiorami. Wszyscy to wiedza, prawda?
Cohen przygladal mu sie w oszolomieniu.
— Krwiozercze upiory, prawde mowiac — ciagnal Rincewind. — Powszechnie wiadomo, ze tylko takie zyja poza Wielkim Murem. Prawda?
Pan Hong parsknal drwiaco. Ale pozostali wodzowie patrzyli na Rincewinda jak ludzie, ktorzy wprawdzie podejrzewaja, ze zyjacy poza Murem sa zwyklymi istotami z krwi i kosci, jednak ich wladza opiera sie na milionach innych, ktorzy wcale w to nie wierza.
— To smieszne! Wy przeciez nie jestescie niewidzialnymi krwiozerczymi upiorami — zauwazyl jeden z nich.
Cohen otworzyl usta tak, by blysnely diamentowe zeby.
— Zgadza sie — potwierdzil. — Bo my… my nalezymy do tych widzialnych.
— Ha! Zalosna proba! — zawolal pan Hong. — Upiory czy nie, i tak was pokonamy!
— Coz, poszlo lepiej, niz sie spodziewalem — uznal Saveloy, kiedy wodzowie opuscili sale tronowa. — Czyzbys chcial sprobowac wojny psychologicznej, Rincewindzie?
— To byla ona? Znam sie na tym — zapewnil Cohen. — To jest wtedy, kiedy przez cala noc przed bitwa walisz w tarcze, zeby wrogowie nie mogli sie wyspac, spiewasz „Jutro obetniemy wam jaja!” i takie tam.