— Mam nadzieje.

— Niektorzy z nich trzymaja warte wokol Zakazanego Miasta. Ominelismy ich, ale wciaz tam sa. Wczesniej czy pozniej trzeba bedzie jakos sobie z nimi poradzic.

— To swietnie — ucieszyl sie Cohen.

— Zle — sprzeciwil sie Saveloy. — Ta sprawa z ninjami przydala sie, zeby poprawic sobie humory…

— poprawic humory… — mruknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow.

— …ale lepiej unikac wielkiej bitwy na otwartym terenie. Narobimy balaganu.

Cohen podszedl do najblizszej sciany, ozdobionej wspanialym deseniem pawi, i wyjal noz.

— Papier — stwierdzil. — Zwykly papier. Papierowe sciany. — Wsunal glowe w otwor. Rozlegl sie piskliwy jek. — Oj, przepraszam pania. Oficjalna inspekcja scienna. — Cofnal sie z usmiechem.

— Nie mozecie przechodzic przez sciany! — zaprotestowal Szesc Dobroczynnych Wiatrow.

— Dlaczego nie?

— Bo to… bo to sa sciany! Co by sie dzialo, gdyby tak kazdy przez nie przechodzil? Myslicie, ze po co sa drzwi?

— Ja tam mysle, ze sa dla innych — odparl Cohen. — Ktoredy do tej sali tronowej?

— Co?

— To myslenie lateralne — wyjasnil Saveloy, kiery ruszyli za nim. — Dzyngis perfekcyjnie opanowal pewna odmiane myslenia lateralnego.

— Co to znaczy lateralne?

— Hm… to chyba pewien typ miesni, jak sadze.

— Myslenie miesniami… no tak, rozumiem — mruknal Szesc Dobroczynnych Wiatrow.

* * *

Rincewind wsunal sie w przestrzen pomiedzy sciana a dosc zabawnym posagiem psa z wywieszonym jezykiem.

— Co teraz? — spytala Motyl.

— Jak liczna jest Czerwona Armia?

— Liczy sobie wiele tysiecy — odparla wyzywajaco Motyl.

— W Hunghung?

— Alez nie. Ale w kazdym miescie jest kadra.

— Jestes tego pewna? Spotkalas ich kiedys?

— Och, nie. To by bylo niebezpieczne. Tylko Dwa Ogniste Ziola wie, jak sie z nimi skontaktowac…

— Zabawne. Wiesz, co o tym mysle? Mysle, ze ktos chce wybuchu rewolucji. A wy jestescie tak potwornie uprzejmi i grzeczni, ze musi sie porzadnie nameczyc, by ja zorganizowac. Ale kiedy ma sie juz buntownikow, mozna osiagnac wszystko…

— To nie moze byc prawda…

— Ci rebelianci w innych miastach… dokonuja wielkich rewolucyjnych czynow, prawda?

— Stale otrzymujemy raporty.

— Od naszego przyjaciela, Dwoch Ognistych Ziol?

Motyl zmarszczyla czolo.

— Tak…

— Zaczynasz myslec, co? — mruknal Rincewind. — Te leniwe komorki mozgowe w koncu biora sie do roboty, co? To dobrze. Przekonalem cie?

— Ja… sama nie wiem.

— No to wracajmy.

— Nie. Teraz musze sie przekonac, czy to, co sugerujesz, jest prawda.

— Niepewnosc cie zabija, co? Na demony, jak wy mnie strasznie irytujecie. Popatrz tutaj…

Rincewind podszedl do konca korytarza. Zamykaly go szerokie, dwuskrzydlowe drzwi strzezone przez pare nefrytowych smokow.

Otworzyl.

Komnata za drzwiami byla niska, ale rozlegla. W samym srodku pod baldachimem stalo loze. Trudno bylo rozpoznac lezacego w nim czlowieka, jednak zdradzal pewien szczegolny bezruch, sugerujacy ten rodzaj snu, po ktorym trudno liczyc na przebudzenie.

— Widzisz? — powiedzial Rincewind. — Jest zamordowany. Juz.

Kilkunastu zolnierzy spogladalo na niego w zdumieniu.

Za soba uslyszal zgrzyt podlogi, a potem swiszczacy odglos zakonczony stukiem, jakby ktos uderzyl wilgotna skora o kamien.

Rincewind przyjrzal sie najblizszemu zolnierzowi. Zolnierz trzymal miecz.

Jedna kropla krwi splynela po ostrzu i — po krotkim znieruchomieniu dla lepszego efektu dramatycznego — upadla na podloge.

Rincewind uniosl glowe i uchylil kapelusza.

— Bardzo panow przepraszam — powiedzial. — Czy to sala 3B?

I rzucil sie do ucieczki.

Deski podlogi jeknely pod jego stopami. Z tylu ktos wykrzyczal przydomek Rincewinda, ktory brzmial: „Nie pozwolcie mu uciec!”.

Pozwolcie mi uciec, blagal w duchu Rincewind. Prosze, pozwolcie mi uciec.

Posliznal sie na zakrecie, przebil papierowa sciane i wyladowal w ozdobnej sadzawce z rybami. Jednak w pelnym biegu zyskiwal kocie, niemal mesjanistyczne wlasnosci. Woda ledwie sie zakolysala, gdy odbil sie od powierzchni i pognal dalej.

Za nim ktos wyladowal ciezko na cennym karpiu zlocistym.

Rincewind biegl.

Skad — to najwazniejszy czynnik dowolnej panicznej ucieczki. Zawsze ucieka sie skads. A dokad — to samo sie okaze.

Przeskoczyl ciag niskich kamiennych stopni, przetoczyl sie, poderwal i wbiegl w przypadkowo wybrany korytarz.

Nogi realizowaly plan. Najpierw szalenczy, bezmyslny ped, zeby wyjsc poza bezposrednie zagrozenie, a potem rowne, dlugie kroki, by jak najbardziej zwiekszyc dystans do pogoni. Na tym polegala cala sztuka.

Historia wspomina o biegaczu, ktory po bitwie przebiegl czterdziesci mil, by w domu przekazac wiadomosc o zwyciestwie. Tradycyjnie uwazany jest za najwspanialszego biegacza wszech czasow. Gdyby jednak przekazywal wiadomosc o nadchodzacej bitwie, zostalby wyprzedzony przez Rincewinda.

Mimo to… ktos Rincewinda doganial.

* * *

Noz przebil sciane sali tronowej i wycial otwor dostatecznie duzy, by zmiescil sie w nim wyprostowany czlowiek albo jeden wozek inwalidzki.

Ordyncy mruczeli do siebie.

— Bruce Hun nigdy nie wchodzil tylnymi drzwiami.

— Zamknij sie.

— W ogole sie nie zblizal do tylnych bram, ten Bruce Hun.

— Zamknij sie.

— Kiedy Bruce Hun zaatakowal Al Khali, zrobil to przy wiezy glownej bramy, z tysiacem wrzeszczacych ludzi na malych konikach.

— Niby tak, tylko ze… kiedy ostatnio widzialem Bruce’a Huna, jego glowa tkwila na kiju.

— Zgadza sie, trudno zaprzeczyc. Ale nad glowna brama. Znaczy, przynajmniej sie przebil.

— Jego glowa sie przebila.

— A niech…

Saveloy byl usatysfakcjonowany. Komnata, do ktorej weszli, mogla uciszyc Srebrna Orde, chocby na krotko.

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату