— Doszedlem do tego, co chcecie ukrasc — oznajmil.
— Ach tak? — odpowiedzial grzecznie Saveloy. Obserwowal Caleba, ktory pojal nagle, ze byc moze przez cale zycie mial niewlasciwe podejscie, i teraz probowal obcinac sobie paznokcie mieczem.
— To legendarna Diamentowa Trumna Schz Yu!
— Nie. Znowu pomylka.
— Hm…
— Wychodzimy z kapieli, panowie! — zawolal nauczyciel. — Wydaje mi sie, ze… tak… opanowaliscie handel, stosunki towarzyskie…
— He, he, he… Przepraszam…
— I zasady opodatkowania — ciagnal Saveloy.
— Tez opanowalismy? — zdziwil sie Cohen. — A co to jest?
— Zabieracie kupcom prawie wszystkie pieniadze — wyjasnil Szesc Dobroczynnych Wiatrow, podajac mu recznik.
— I tyle? Robie tak od lat!
— Nie. Do tej pory zabierales wszystkie pieniadze — sprostowal Saveloy. — W tym wlasnie popelniales blad. Zbyt wielu zabijales, a tych, ktorych nie zabiles, zostawiales w nedzy.
— Jak dla mnie to strasznie dobry pomysl — uznal Truckle, wydobywajac z ucha kredowe poklady. — Kupcy w nedzy, my w bogactwach.
— Nie, nie, nie!
— Nie, nie, nie?
— Tak. To niecywilizowane.
— To tak jak z owcami — tlumaczyl Szesc Dobroczynnych Wiatrow. — Obdzierasz je ze skory raz, a lepiej strzyc co roku.
Orda spojrzala na niego tepo.
— Kultura mysliwsko-zbieracka — stwierdzil Saveloy z odcieniem beznadziei. — Niewlasciwe porownanie.
— Chodzi o cudowny Spiewajacy Miecz Wonga, tak? — szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow. — To jego chcecie ukrasc?
— Nie. Wlasciwie „ukrasc” nie jest odpowiednim slowem. No coz, panowie, moze nie staliscie sie jeszcze cywilizowani, ale jestescie czysci i wyplukani, a dla wielu ludzi to jedno i to samo. Czas wiec, jak sadze, na… dzialanie.
Ordyncy wyprostowali sie. Znowu wracali do obszaru pojec zrozumialych.
— Do sali tronowej! — rozkazal Dzyngis Cohen.
Szesc Dobroczynnych Wiatrow nie kojarzyl zbyt szybko, w koncu jednak zdolal dodac dwa do dwoch.
— Cesarz! — zawolal i uniosl dlon do ust ze zgroza, zabarwiona nieco zachwytem. — Zamierzacie go porwac!
Blysnely diamenty, gdy Cohen wyszczerzyl zeby.
Dwaj martwi gwardzisci lezeli w korytarzu prowadzacym do osobistych komnat cesarza.
— Sluchaj, jak wlasciwie wzieli was zywcem? — szepnal Rincewind. — Wszyscy gwardzisci, ktorych widzialem, mieli wielkie miecze. Jakim cudem nie zgineliscie?
— Przypuszczam, ze zamierzali nas torturowac — odparla Motyl. — Udalo nam sie zranic dziesieciu z nich.
— Jak? Okleiliscie ich ulotkami? Spiewaliscie rewolucyjne piesni, dopoki sie nie poddali? To jasne: ktos chcial, zebyscie przezyli.
Podlogi spiewaly w ciemnosci. Kazdy krok wydobywal chory piskow i jekow, calkiem jak podlogi w Niewidocznym Uniwersytecie. Ale trudno bylo spodziewac sie czegos takiego w pieknym, blyszczacym palacu.
— Nazywamy je slowiczymi podlogami — wyjasnila Motyl. — Stolarze zakladaja male metalowe kolnierze na gwozdziach, aby nikt nie mogl sie zakrasc niezauwazony.
Rincewind zerknal na trupy. Zaden z gwardzistow nie wydobyl miecza. Oparl ciezar ciala na lewej nodze — podloga zgrzytnela.
— To sie nie zgadza — stwierdzil szeptem. — Nie mozna podkrasc sie do kogos po takiej podlodze. Czyli tych gwardzistow zabil ktos, kogo znali. Wynosmy sie stad…
— Idziemy dalej — rzekla stanowczo Motyl.
— To pulapka. Ktos wykorzystuje cie do zalatwienia wlasnej brudnej roboty.
Wzruszyla ramionami.
— Skrec w lewo za ta duza nefrytowa statua.
Byla czwarta w nocy, godzina do switu. W salach stali straznicy, ale niezbyt wielu. W koncu byli w glebi Zakazanego Miasta, za jego wysokimi murami i waskimi bramami. Nic nie moglo sie przeciez zdarzyc.
Potrzebny byl specyficzny umysl, by przez cala noc stac na strazy jakiejs pustej sali. Jedna Wielka Rzeka mial taki umysl, orbitujacy spokojnie wsrod blogiej poza tym pustki jego czaszki.
Bez oporow nazwali go Jedna Wielka Rzeka, poniewaz przypominal Hung rozmiarami i szybkoscia ruchu. Wszyscy spodziewali sie, ze zostanie zapasnikiem tsimo, ale odpadl na tescie inteligencji, poniewaz nie zjadl stolu.
Niemozliwe bylo, by zaczal sie nudzic. Po prostu brakowalo mu wyobrazni. Ale poniewaz przylbica jego helmu i tak prezentowala swiatu niezmienny wyraz metalicznej wscieklosci, dopracowal umiejetnosc spania na stojaco.
Teraz tez drzemal spokojnie; slyszal tylko z rzadka ciche piski, jak gdyby bardzo ostroznej myszy.
Nagle przylbica odsunela sie w gore i jakis glos zapytal:
— Czy wolisz raczej zginac, niz zdradzic swego cesarza?
A drugi glos dodal szybko:
— To nie jest podchwytliwe pytanie.
Jedna Wielka Rzeka zamrugal, po czym skierowal wzrok nizej. Jakas zjawa na piszczacym wozku trzymala bardzo duzy miecz wymierzony dokladnie w to niewygodne miejsce, gdzie gorna czesc zbroi nie calkiem stykala sie z dolna.
Odezwal sie trzeci glos:
— Powinienem chyba zaznaczyc, ze ostatnie dwadziescia dziewiec osob, ktore odpowiedzialy nieprawidlowo, sa… krajana suszona ryba… przepraszam, martwe.
A czwarty wtracil z naciskiem:
— I nie jestesmy eunuchami.
Jedna Wielka Rzeka zadudnil od myslowego wysilku.
— Myslem, ze raczej bym se pozyl — rzekl.
Czlowiek z diamentami w miejscu, gdzie powinien miec zeby, po przyjacielsku klepnal go w ramie.
— Zuch chlopak — pochwalil. — Przylacz sie do ordy. Przydasz sie nam. Moze jako machina obleznicza.
— Kto wy? — zapytal.
— To jest Dzyngis Cohen — wyjasnil Saveloy. — Sprawca wielkich czynow. Zabojca smokow. Niszczyciel miast. Raz kupil jablko.
Nikt sie nie rozesmial. Saveloy juz dawno odkryl, ze ordyncy nie pojmuja samej koncepcji sarkazmu. Pewnie nikt go na nich nie probowal.
Jedna Wielka Rzeka zostal wychowany tak, by wykonywac polecenia. Ruszyl za czlowiekiem z diamentowymi zebami, poniewaz byl on taka wlasnie osoba, za ktora sie podaza, kiedy powie: „Za mna!”.
— Ale wiecie, sa tu dziesiatki tysiecy ludzi, ktorzy naprawde wola zginac, niz zdradzic swojego cesarza — szepnal Szesc Dobroczynnych Wiatrow, kiedy szli gesiego korytarzem.