— Oj — powiedzial Rincewind.
Pan Hong pochylil sie nad nim. Mial bloto na twarzy i blyski szalenstwa w oczach.
— Zobaczymy, co wtedy zrobi ten twoj barbarzynski cesarz. — Skinal na grupe ubloconych, ponurych zolnierzy. — Wiesz, oni niemal wierza, ze naprawde jestes wielkim magiem. To przesad, niestety. Uzyteczny na ogol, ale czasami paskudnie niewygodny. Ale kiedy doprowadzimy cie na plac i pokazemy im, jaki naprawde jestes wielki, twojemu barbarzyncy niewiele juz zycia zostanie. Co to jest?
Zerwal z dloni Rincewinda rekawice.
— Zabawki — mruknal. — Rzeczy zrobione, a nie wyczarowane. Czerwona Armia to zwykle maszyny, jak mlyny albo pompy. Nie ma w tym zadnej magii.
Odrzucil rekawice i skinal na jednego z zolnierzy.
— Teraz — rzekl — pojdziemy na plac Imperialny.
— Hamish, chcialbys zostac gubernatorem Bhangbhangduc i wszystkich tych wysepek dookola? — zapytal Cohen, gdy orda pochylila sie nad mapa Imperium. — Lubisz morze?
— Co?
Drzwi sali tronowej otworzyly sie z trzaskiem. Wbiegl Dwukwiat, a za nim Jedna Wielka Rzeka.
— Pan Hong zlapal Rincewinda! Zabije go!
Cohen uniosl glowe.
— Moze sie przeciez stamtad wyczarowac, nie?
— Nie! Nie ma juz Czerwonej Armii! On go zabije! Musicie cos zrobic!
— No tak, ale wiadomo, jak to jest z magami — stwierdzil Truckle. — Zbyt wielu ich na swiecie…
— Nie. — Cohen westchnal i siegnal po miecz. — Idziemy.
— Zaraz, Dzyngis…
— Powiedzialem: idziemy. Nie jestesmy tacy jak Hong. Rincewind to szczur, ale nasz szczur. To co, ruszacie ze mna czy nie?
Kiedy orda wybiegla z palacu, pan Hong ze swoim oddzialem dotarl juz niemal do stop szerokich schodow wiodacych do bramy. Otaczal ich tlum gapiow odpychany przez zolnierzy.
Pan Hong mocno trzymal Rincewinda i przystawial mu noz do gardla.
— O, cesarz — powiedzial po ankhmorporsku. — Znowu sie spotykamy. Szach, jak sadze.
— O co mu chodzi? — szepnal Cohen.
— Uwaza, ze przyparl cie do muru — wyjasnil Saveloy. — Skad wie, ze nie pozwole magowi zginac?
— Obawiam sie, ze to psychologia.
— Przeciez to nie ma sensu! — krzyknal Cohen. — Jesli go zabijesz, sam zginiesz pare sekund pozniej! Osobiscie o to zadbam!
— Otoz wcale nie — odparl pan Hong. — Kiedy wasz Wielki Mag zginie, kiedy ludzie zobacza, jak latwo go zabic… jak dlugo pozostaniesz cesarzem? Zwyciezyles dzieki sztuczkom!
— Jakie sa twoje warunki? — zapytal Saveloy.
— Nie mam zadnych. Niczego nie mozecie mi ofiarowac, czego sam nie potrafilbym sobie wziac.
Pan Hong wyrwal jednemu z zolnierzy kapelusz Rincewinda i wcisnal go jencowi na glowe.
— To twoje — syknal. — „Maggus”, co? Nie umiesz nawet dobrze pisac! I co, maggu? Nie chcesz jeszcze czegos powiedziec?
— Och, nie!
Pan Hong usmiechnal sie pogardliwie.
— Tak juz lepiej — pochwalil.
— Och, nieee!
— Doskonale.
— Aarrgh!
Pan Hong zamrugal. Trzymany mocno jeniec przez moment zdawal sie wydluzac, az osiagnal wysokosc dwa razy wieksza od normalnej, a potem stopy strzelily mu az pod brode.
I zniknal z krotkim trzaskiem.
Na placu zapadla cisza, jesli nie liczyc odglosu kilku tysiecy ludzi ogarnietych zdumieniem.
Pan Hong niepewnie pomacal reka powietrze.
— Pan Hong? — uslyszal.
Odwrocil sie. Za nim stal niski czlowieczek, brudny i ublocony. Na nosie mial okulary z peknietym szklem.
Pan Hong spojrzal na niego tylko przelotnie. Znowu probowal chwycic powietrze, jakby nie chcial uwierzyc wlasnym oczom.
— Prosze o wybaczenie, panie Hong — odezwal sie przybysz. — Ale czy przypadkiem zapamietal pan Bes Pelargic? Jakies szesc lat temu? Zdaje sie, ze toczyl pan spor z panem Tangiem. Nastapila potyczka. Kilka zniszczonych ulic. Nic wielkiego.
Pan Hong zamrugal.
— Jak smiesz sie do mnie zwracac? — wykrztusil zdumiony.
— To nie ma wlasciwie znaczenia — ciagnal Dwukwiat. — Po prostu chcialbym, zeby pan sobie przypomnial. Ja… bardzo mnie to rozgniewalo. Ehm… chce z panem walczyc.
— Ty chcesz walczyc ze mna? Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? Masz w ogole jakies pojecie?
— Ehm. Tak. O tak — zapewnil Dwukwiat.
Pan Hong zdolal sie wreszcie skoncentrowac. Nie mial za soba najlepszego dnia.
— Ty bezrozumny, glupi czlowieczku! Nie masz nawet miecza!
— Hej! Czterooki!
Odwrocili sie obaj. Cohen rzucil swoj miecz. Dwukwiat chwycil go niezgrabnie i niemal upadl pod ciezarem.
— Dlaczego to zrobiles? — zdziwil sie Saveloy.
— Chlop chce zostac bohaterem. Mnie to pasuje.
— Przeciez zginie!
— Mozliwe. Calkiem mozliwe. Na pewno moze to zrobic — zgodzil sie Cohen. — Ale to juz nie ode mnie zalezy.
— Ojcze! — Kwiat Lotosu chwycila Dwukwiata za ramie. — On cie zabije! Chodzmy stad!
— Nie.
Motyl zlapala ojca za druga reke.
— Nie przyczynisz sie tym do niczego dobrego — oswiadczyla. — Chodzmy. Znajdzie sie dogodniejszy moment…
— On zabil wasza matke — przypomnial zimno Dwukwiat.
— Nie on, jego zolnierze.
— Tym gorzej. On nawet nie wiedzial. Prosze, cofnijcie sie obie.
— Posluchaj, ojcze…
— Jesli mnie nie posluchacie, naprawde sie rozgniewam.
Pan Hong wydobyl swoj dlugi miecz. Klinga lsnila.
— Czy wiesz cokolwiek o walce, urzedniku?
— Nie, wlasciwie nie — odparl Dwukwiat. — Ale najwazniejsze jest, ze ktos powinien stanac przeciwko tobie. Nieistotne, co sie z nim potem stanie.
Ordyncy obserwowali spor z wyraznym zainteresowaniem. Byli twardzi, ale mieli slabosc do bezsensownej brawury.
— Tak… — Pan Hong spojrzal wokol na milczacy tlum. — Niech wszyscy widza, co sie stanie.
Wzniosl miecz.