Zagrzmialo.

Szczekajacy Pies opadl na bruk tuz przed nim.

Byl bardzo goracy. Lont plonal.

Cos zasyczalo.

A potem biel przeslonila swiat.

Po dluzszej chwili Dwukwiat podniosl sie z bruku. Byl chyba pierwszym stojacym na placu; ci, ktorzy nie rzucili sie na ziemie, uciekli.

Z pana Honga pozostal tylko jeden but, ktory dymil. Ale dymiace slady ciagnely sie z tylu az na schody.

Chwiejac sie lekko, Dwukwiat podazyl za tymi sladami.

Wozek inwalidzki lezal przewrocony. Jedno kolo wirowalo powoli. Dwukwiat zajrzal za wozek.

— Nic sie panu nie stalo, panie Hamish?

— Co?

— To dobrze.

Reszta ordy zebrala sie w krag na szczycie schodow. Wokol klebil sie dym — kula w przelocie podpalila czesc palacu.

— Slyszysz mnie, Ucz? — powtarzal Cohen.

— Pewno, ze cie nie slyszy! Jak moze cie slyszec, kiedy tak wyglada? — powiedzial Truckle.

— Moze jeszcze zyje — upieral sie Cohen.

— On jest martwy, Cohen. Calkiem, ale to calkiem martwy. Zywi ludzie maja wiecej ciala.

— Ale wy zyjecie? — upewnil sie Dwukwiat. — Widzialem, ze szczeknal prosto na was.

— Odskoczylismy z drogi — wyjasnil Maly Willie. — Jestesmy dobrzy w odskakiwaniu z drogi.

— Biednemu Uczowi brakowalo naszego doswiadczenia w nieumieraniu — dodal Caleb.

Cohen wyprostowal sie.

— Gdzie jest Hong? — zapytal. — Osobiscie go…

— On tez nie zyje, panie Cohen — poinformowal Dwukwiat.

Cohen skinal glowa, jakby bylo to czyms calkiem normalnym.

— Bylismy to winni staremu Uczowi — stwierdzil.

— Niezly byl chlop — przyznal Truckle. — Chociaz mial dziwne pomysly z tym przeklinaniem.

— Mial mozg. Przejmowal sie czasem. Moze i nie zyl jak barbarzynca, ale niech mnie demony porwa, jesli nie bedzie mial barbarzynskiego pogrzebu. Zgoda?

— W plonacej lodzi? — zaproponowal Maly Willie.

— Cos takiego… — zdziwil sie Saveloy.

— W wielkiej jamie, na szczycie stosu cial swoich wrogow — uznal Caleb.

— Na niebiosa, cala czwarta B?!

— Pod kurhanem — oswiadczyl Vincent.

— Naprawde nie robcie sobie klopotu — zaprotestowal Saveloy.

— W plonacej lodzi, na stosie cial swoich wrogow i pod kurhanem — zdecydowal Cohen. — Nic nie jest za dobre dla starego Ucza.

— Alez zapewniam, ze czuje sie doskonale — przekonywal Saveloy. — Ja… tego… oj…

RONALD SAVELOY?

Saveloy obejrzal sie.

— Aha — powiedzial. — No tak. Rozumiem.

ZECHCE PAN ISC ZA MNA.

Palac i orda znieruchomialy, a potem rozwialy sie niczym sen.

— Zabawne — stwierdzil Saveloy, podazajac za Smiercia. — Nie spodziewalem sie, ze tak to bedzie wygladalo.

NIEWIELU SPODZIEWA SIE, ZE BEDZIE TO WYGLADALO JAKKOLWIEK.

Gruby czarny piasek zachrzescil pod tym, co — jak Saveloy podejrzewal — nalezalo wciaz nazywac stopami.

— Gdzie jestesmy?

NA PUSTYNI.

Byla jaskrawo oswietlona, chociaz niebo nad nia pozostawalo czarne. Saveloy spojrzal w strone horyzontu.

— Jaka jest duza?

DLA NIEKTORYCH BARDZO DUZA. DLA PANA HONGA, NA PRZYKLAD, ZAWIERA WIELE ZNIECIERPLIWIONYCH DUCHOW.

— Nie sadzilem, ze pan Hong wierzy w duchy.

TERAZ ZAPEWNE UWIERZY WIELE DUCHOW WIERZYLO W PANA HONGA.

— No tak… A co sie teraz stanie?

— Dalej, dalej, nie mam calego dnia! Z zyciem, chlopie!

Saveloy odwrocil sie i spojrzal na kobiete na koniu. Byl to wielki kon, ale i kobieta byla wielka. Miala warkocze, helm z rogami i napiersnik, nad ktorym co najmniej tydzien musial pracowac doswiadczony kowal. Obrzucila Saveloya wzrokiem niepozbawionym zyczliwosci, ale tez bardzo niecierpliwym.

— Slucham? — odezwal sie zdziwiony, bo nic nie zrozumial.

— Mam tu napisane: Ronald Saveloy — odparla. — I co?

— Co i co?

— Kazdy, ktorego zabieram — wyjasnila kobieta, wychylajac sie z siodla — nazywa sie „Ktos Jakis”. A ty jaki jestes?

— Przepraszam, ale…

— W takim razie wpisze cie jako Ronalda Przepraszajacego. No juz, wskakuj, wojna sie toczy, musimy leciec.

— Dokad?

— Tu stoi: zlopanie, hulanki, rzucanie toporami w warkocze mlodych kobiet. Zgadza sie?

— Aha, no tak. Wydaje mi sie, ze chyba nastapila drobna…

— Sluchaj no, chlopie, jedziesz czy nie?

Rozejrzal sie po czarnej pustyni. Zostal sam. Smierc odszedl do swoich podstawowych zajec.

Saveloy pozwolil wciagnac sie na siodlo.

— Maja tam moze biblioteke? — zapytal z nadzieja, gdy wierzchowiec wzniosl sie w nocne niebo.

— Nie wiem. Nikt nigdy nie pytal.

— To moze kursy wieczorowe? Moglbym prowadzic kursy wieczorowe?

— Z czego?

— Hm, wlasciwie wszystko jedno. Maniery przy stole, na przyklad. Czy to dozwolone?

— Chyba tak. Wydaje mi sie, ze o to tez nikt nie pytal.

Walkiria obejrzala sie w siodle.

— Jestes pewien, ze trafiles na wlasciwy tamten swiat?

Saveloy rozwazyl mozliwosci.

— Ogolnie rzecz biorac — stwierdzil — mysle, ze warto sprobowac.

* * *

Zebrani na placu z wolna podnosili sie na nogi.

Patrzyli na wszystko, co pozostalo z pana Honga, i na orde.

Motyl i Kwiat Lotosu podbiegly do ojca. Motyl przesunela dlonia po armacie, badajac, na czym polega sztuczka.

— Widzicie? — odezwal sie Dwukwiat troche niewyraznie, poniewaz nie calkiem jeszcze slyszal wlasny glos. — Mowilem, ze jest Wielkim Magiem.

Motyl stuknela go w ramie.

— A co z tymi? — zapytala.

Niewielka procesja przesuwala sie po placu. Na jej czele Dwukwiat rozpoznal cos, co kiedys nalezalo do

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату