poludniu. Pan Hogland (32), ktoremu grozono nozem, powiedzial „Pulsowi”: „Rozpoznam tego czlowieka, jesli go zobacze, poniewaz niewielu ludzi ma na glowie wylogi”.

Lord Vetinari sie usmiechnal.

Ktos zastukal cicho do drzwi. Vetinari spojrzal na zegar.

— Wejsc — powiedzial.

Nic sie nie stalo. Po kilku sekundach pukanie rozleglo sie znowu.

— Prosze wejsc.

Jeszcze raz zapadla ciezka cisza.

Lord Vetinari dotknal pozornie calkiem zwyczajnej czesci blatu swojego biurka. Dluga szuflada wysunela sie z czegos, co wydawalo sie lita orzechowa plyta. Wyjechala na zewnatrz jakby na oleju. Zawierala kilka waskich narzedzi na czarnym aksamicie, a do opisu dowolnego z nich koniecznie by nalezalo uzyc slowa „ostry”.

Wybral jedno. Trzymajac je swobodnie przy boku, podszedl bezglosnie do drzwi i nacisnal klamke. Odstapil szybko, na wypadek gdyby ktos nagle rzucil sie do wnetrza.

Nikt ich nie popchnal. Po chwili drzwi, reagujac na nierowne ulozenie zawiasow, odchylily sie do srodka.

* * *

Pan Mackleduff wygladzil papier. Przez wszystkich zasiadajacych przy sniadaniu bylo przyjete, ze jako czlowiek, ktory kupuje „Puls”, staje sie nie tylko jego wlascicielem, ale wrecz jego kaplanem, ktory przekazuje tresci zasluchanym tlumom.

— Pisza tu, ze jakis czlowiek przy Mirtbury wyhodowal warzywo o zabawnym ksztalcie — powiedzial.

— Bardzo chcialabym je zobaczyc — oswiadczyla pani Arcanum. Troche dalej przy stole ktos zakaszlal gwaltownie. — Dobrze sie pan czuje, panie de Worde? — spytala, gdy pan Prone uderzyl Williama w kark.

— Tak, tak, zupelnie dobrze — wykrztusil William. — Przepraszam. Herbata poleciala nie do tej dziurki.

— W tamtej czesci miasta maja dobra glebe — ocenil pan Cartwright, wedrowny sprzedawca nasion.

William skupil sie na swojej grzance. Tymczasem ponad jego glowa kazda wiadomosc byla prezentowana starannie i z szacunkiem godnym swietej relikwii.

— Ktos grozil nozem wlascicielowi sklepu — oznajmil pan Mackleduff.

— Niedlugo we wlasnych lozkach nie bedziemy bezpieczni — stwierdzila pani Arcanum.

— Nie wydaje mi sie, zeby to byla najbardziej mrozna zima od ponad stu lat — wtracil pan Cartwright. — Jestem prawie pewien, ze ta sprzed dziesieciu lat byla jeszcze gorsza. Prawie zupelnie zrujnowala mi sprzedaz.

— Bardzo dziwny byl ten nekrolog, ktory pan nam przeczytal — zauwazyla pani Arcanum. William bez slowa pokiwal glowa nad jajkiem na miekko. — To chyba nie jest typowe, zeby opowiadac, co ktos robil, kiedy juz umarl.

Pan Dlugoszyb, ktory byl krasnoludem i zajmowal sie czyms zwiazanym z jubilerstwem, wzial kolejna grzanke.

— Rozni bywaja — stwierdzil spokojnie.

— Ale miasto rzeczywiscie robi sie nieco zatloczone — oswiadczyl pan Windling, ktory wykonywal jakas nieokreslona funkcje urzednicza. — Zombi przynajmniej sa ludzmi. Nikogo nie urazajac, oczywiscie.

Pan Dlugoszyb usmiechnal sie blado, smarujac grzanke maslem. William sie zastanowil, czemu nie lubi ludzi, ktorzy mowia „nikogo nie urazajac”. Pewnie dlatego ze latwiej im powiedziec „nikogo nie urazajac”, niz powstrzymac sie od urazania.

— Coz, musimy chyba nadazac za nowymi czasami — westchnela pani Arcanum. — Mam nadzieje, ze ten drugi biedak znajdzie swoj zegarek.

Istotnie, pan Harry czekal przed biurem, kiedy dotarl tam William. Chwycil go za reke i uscisnal mocno.

— Zadziwiajace, drogi panie, zadziwiajace! — zawolal. — Jak pan tego dokonal? To jakas magia. Wydrukowal pan to zawiadomienie, a kiedy wrocilem do domu, niech mnie demon, jesli zegarek nie znalazl sie w kieszeni drugiego surduta! Niech bogowie blogoslawia panski „Puls”, powiadam!

W srodku Gunilla przekazal Williamowi wiadomosci. Dzisiaj od rana sprzedalo sie osiemset egzemplarzy. Po piec pensow od sztuki. Czesc Williama wynosila szesnascie dolarow. W pensowkach byl to spory stos pieniedzy czekajacy na jego biurku.

— Szalenstwo — stwierdzil William. — Przeciez my tylko opisalismy rozne wydarzenia.

— Pojawil sie pewien klopot, chlopcze — rzekl Dobrogor. — Bedziesz chcial jutro wydac kolejny numer?

— Na bogow, mam nadzieje, ze nie!

— W kazdym razie mam dla ciebie historie — oswiadczyl ponuro krasnolud. — Slyszalem, ze Gildia Grawerow montuje juz wlasna prase. I maja za soba duze pieniadze. W dziedzinie ogolnego druku mozemy wypasc z interesu.

— A moga to zrobic?

— Oczywiscie. Juz wczesniej uzywali pras. Czcionke nietrudno wykonac, zwlaszcza jesli ma sie dosc grawerow. Moga naprawde sie postarac. Prawde mowiac, nie sadzilem, ze tak szybko sie do tego podlacza.

— Jestem zdumiony!

— No coz, mlodsi czlonkowie gildii widzieli produkcje docierajaca tutaj z Omni i Imperium Agatejskiego. Okazuje sie, ze tylko czekali na taka szanse. Slyszalem, ze w nocy odbyla sie specjalna narada. Zmieniono obsade kilku stanowisk.

— Na pewno warto byloby to zobaczyc.

— Wiec gdybys mogl dalej wydawac swoje nowiny…

— Kiedy ja nie chce tych wszystkich pieniedzy! — jeknal William. — Pieniadze sciagaja klopoty!

— Moglibysmy sprzedawac „Puls” taniej — zaproponowala Sacharissa, spogladajac na niego dziwnie.

— Wtedy tylko zarobimy jeszcze wiecej — odparl smetnie William.

— Moglibysmy… wiecej placic ulicznym sprzedawcom.

— Ryzykowne — uznal Dobrogor. — Ile terpentyny moze wypic jeden czlowiek?

— No to przynajmniej moglibysmy dopilnowac, zeby dostawali solidne sniadanie — stwierdzila Sacharissa. — Porzadny gulasz z okreslonego miesa na przyklad.

— Ale nie jestem nawet pewien, czy znajdzie sie dosc nowin, zeby wypelnic… — zaczal William i urwal.

Przeciez to nie tak dzialalo, prawda? Jesli cos znalazlo sie na papierze, stawalo sie nowina. Jesli bylo nowina, trafialo na papier, a jesli trafilo na papier, bylo nowina. I taka byla prawda.

Przypomnial sobie rozmowy przy sniadaniu. „Oni” nie pozwoliliby tego napisac, gdyby to nie byla prawda. Zgadza sie?

William nie interesowal sie polityka. Ale odkryl, ze kiedy mysli o „nich”, uruchamia zapomniane miesnie umyslu. Niektore mialy zwiazek ze wspomnieniami.

— Mozna zatrudnic wiecej ludzi, zeby pomagali zdobywac informacje — dodala Sacharissa. — A nowiny z innych miejsc? Z Pseudopolis i z Quirmu? Trzeba tylko porozmawiac z pasazerami wysiadajacymi z dylizansow…

— Krasnoludy chetnie przeczytaja, co sie dzieje w Uberwaldzie i Miedziance. — Dobrogor pogladzil sie po brodzie.

— Dylizans potrzebuje prawie tygodnia, zeby tam dojechac — przypomnial William.

— Co z tego? To nadal beda nowiny.

— Moglibysmy chyba wykorzystac sekary — uznala Sacharissa.

— Wieze semaforowe? Oszalalas? To kosztuje majatek!

— I co? Przeciez pan sie martwil, ze mamy za duzo pieniedzy. Blysnelo swiatlo. William odwrocil sie na piecie.

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату