Na progu stal jakis… obiekt. Mial trojnog, zza ktorego widac bylo pare chudych nog w czarnych nogawkach, a u gory duze czarne pudlo. Jedno okryte czernia ramie wysuwalo sie zza niego, trzymajac rodzaj nieduzej skrzynki. Unosil sie z niej dym.
— Ladne — odezwal sie glos zza pudla. — Sviatlo tak dobrze zie odbijalo od helmu kraznoluda, ze nie moglem zie povstrzymac. Szukaliscie ikonografika? Nazyvam sie Otto Chriek.
— Aha. Tak — odpowiedziala Sacharissa. — A znasz sie na tym?
— Jestem pravdziwym magiem w ciemni. Caly czas eksperymentuje — zapewnil Otto Chriek. — Mam vlazny ekvipunek, a takze entuzjastyczne i pozytyvne nastavienie.
— Sacharisso! — syknal z naciskiem William.
— Na poczatek mozemy ci zaplacic dolara dziennie…
— Sacharisso!
— Tak? Co?
— To wampir!
— Musze stanovczo zaprotestovac! — oswiadczyl schowany Otto. — Tak latvo zalozyc, ze vampirem jest kazdy, kto movi z ubervaldzkim akcentem. Pravda? A przeciez w Uberwaldzie zyja tysiace ludzi nie bedacych vampirami!
William odruchowo machnal reka, starajac sie ukryc zaklopotanie.
— No dobrze, przepraszam…
— Chociaz tak zie sklada, ze jestem vampirem — ciagnal Otto. — Ale gdybym poviedzial: „Szanowanko, frajerzy i ty, laluniu, jak leci, ale numerek”, co byscie wtedy pomysleli?
— Uwierzylibysmy bez zastrzezen.
— Poza tym v vaszym ogloszeniu prosiliscie o „vizyte”, vice pomyslalem, no viecie, ze to taka akcja afirmatyvna — tlumaczy! Otto. — I mam jeszcze to…
Uniosl waska, blada dlon pokryta siatka blekitnych zylek. Sciskal w niej lsniaca czarna wstazeczke.
— Och… Podpisales slubowanie? — spytala Sacharissa.
— W Sali Spotkan przy alei Jatek — oswiadczyl tryumfalnie Otto. — Co tydzien tam chodze, spiewamy piesni, pijemy herbate z ciasteczkiem i provadzimy zdrove rozmovy na tematy vzmacniania voli i utrzymyvania calej kvestii plynov ustrojovych pod najscislejsza kontrola. Nie jestem juz glupia pijavka!
— Co o tym sadzisz, Dobrogor? — spytal William. Dobrogor poskrobal sie w nos.
— Od was zalezy — stwierdzil. — Jesli sprobuje czegokolwiek z moimi chlopakami, bedzie musial dlugo szukac wlasnych nog. Co to za slubowanie?
— Zalozyli Uberwaldzka Lige Wstrzemiezliwosci — wyjasnila Sacharissa. — Wampir wstepuje do nich i wyrzeka sie ludzkiej krwi…
Otto zadrzal.
— Volimy to nazyvac „slovem na k”.
— Slowa na k — poprawila sie. — Ten ruch zyskuje coraz wieksza popularnosc. Wiedza, ze to ich jedyna szansa.
— No wiec… niech bedzie — zdecydowal William. Osobiscie niespecjalnie lubil wampiry, ale wyrzucenie przybysza po tym wszystkim byloby jak kopniecie szczeniaczka. — Czy mozesz przeniesc swoj sprzet do piwnicy?
— Pivnica? — ucieszyl sie Otto. — Revelacja!
Najpierw przyszly krasnoludy, myslal William, wracajac do swojego biurka. Obrazano je z powodu ich pilnosci i niskiego wzrostu, ale nie probowaly zadzierac nosa[5] i odnosily sukcesy. Potem zjawily sie trolle, ktorym wiodlo sie troche lepiej, bo ludzie rzadko rzucaja kamieniami w stwory majace po siedem stop wzrostu, ktore moga te kamienie odrzucic. Nastepnie z trumien wyszly zombi. Jeden czy dwa wilkolaki przekradly sie pod drzwiami. Gnomy zintegrowaly sie szybko, mimo marnego poczatku, poniewaz byly twarde, a rozzloszczone okazaly sie nawet bardziej niebezpieczne niz rozzloszczone trolle — troll przynajmniej nie mogl wbiec czlowiekowi do nogawki. Nie zostalo juz zbyt wiele gatunkow.
Wampirom jakos sie nie udalo. Nie byly sympatyczne, nawet wobec siebie nawzajem, nie mialy swiadomosci gatunkowej, byly nieprzyjemnie dziwaczne i z cala pewnoscia nie prowadzily wlasnych sklepow spozywczych.
Ostatnio tym najbardziej inteligentnym zaswitalo w glowach, ze ludzie pogodza sie z obecnoscia wampirow, jesli te przestana byc wampirami. Byla to wysoka cena za spoleczna akceptacje — choc moze nie az tak wysoka w porownaniu z obcieciem glowy i wrzuceniem popiolow do rzeki. Lepiej juz polubic stek tatarski[6]. Lepiej zyc, odwieszajac na kolek dawne zwyczaje, niz ginac od kolka wbitego w serce.
— Ehm… Ale chyba chcielibysmy zobaczyc, kogo zatrudniamy — oznajmil glosno William.
Otto powoli i lekliwie wynurzyl sie zza obiektywu. Byl chudy, blady i nosil owalne ciemne okulary. Czarna wstazeczke wciaz sciskal w dloni jak talizman, ktorym w pewnym sensie byla.
— Spokojnie, przeciez cie nie ugryziemy — powiedziala Sacharissa.
— Jeden usmiech losu zasluguje na drugi — mruknal Dobro — gor.
— To bylo w zlym smaku, panie Dobrogor — zwrocila mu uwage Sacharissa.
— Tak jak i ja — odparl krasnolud, wracajac do kamienia. — Byle tylko ludzie wiedzieli, gdzie stoje. To mi wystarczy.
— Nie pozalujecie — obiecal Otto. — Zapevniam, ze jestem calkovicie zreformovany. Czego mam robic obrazki, jesli volno spytac?
— Nowin — wyjasnil William.
— A co to sa noviny, jesli volno?
— Nowiny to… — zaczal William. — Nowiny to… to cos, co drukujemy…
— Co o tym myslicie, a? — odezwal sie wesoly glos.
William odwrocil glowe. Straszliwie znajoma twarz spogladala na niego ponad tekturowym pudelkiem.
— Dzien dobry, panie Wintler — powiedzial. — Ehm, Sacharisso, czy moglabys pojsc…
Nie zdazyl. Pan Wintler — nalezacy do tych osob, ktore pierdzaca poduszke uwazaja za szczyt inteligentnego dowcipu — nie mogl pozwolic, by powstrzymalo go zwykle lodowate przyjecie.
— Dzis rano kopalem w ogrodku i trafilem na ten pasternak. No i pomyslalem: ten mlody czlowiek w drukarni peknie ze smiechu, kiedy to zobaczy, bo przeciez moja zona nie mogla sie powstrzymac i…
Ku przerazeniu Williama siegal juz do pudelka.
— Panie Wintler, naprawde nie uwazam…
Ale dlon juz sie wznosila i zabrzmial dzwiek, jakby cos skrobalo o scianke pudelka.
— Zaloze sie, ze mloda dame tez to rozbawi, co?
William zamknal oczy.
Uslyszal westchnienie Sacharissy.
— Ojej — powiedziala. — Calkiem jak zywy!
Otworzyl oczy.
— Och, to przeciez nos — stwierdzil. — Pasternak z tak jakby guzowata twarza i wielkim nosem!
— Chcecie, zebym vykonal obrazek? — spytal Otto.
— Tak. — William czul sie jak pijany z ulgi. — Zrobisz duzy obrazek pana Wintlera i jego wspaniale nosiastego pasternaku, Otto. Twoje pierwsze zlecenie! Tak, rzeczywiscie!
Pan Wintler sie rozpromienil.
— A moze pobiegne do domu i przyniose moja marchewke? — zaproponowal.
— Nie! — odpowiedzieli William i Dobrogor zgodnym chorem.
— Chcecie ten obrazek teraz? — zapytal Otto.
— Im szybciej nasz pan Wintler wroci do domu, tym szybciej bedzie mogl znalezc nastepna cudownie zabawna jarzyne. No jak, panie Wintler? Co to bedzie nastepnym razem? Fasola z uszami? Burak w ksztalcie ziemniaka? Jakis ped z wielkim wlochatym jezorem?
— Dokladnie tu i teraz chcecie, zebym vykonal ten obrazek? — upewnil sie Otto; kazda sylaba az ociekala entuzjazmem.
— W tej chwili, tak.
— Ha, wlasnie dojrzewa mi brukiew, z ktora wiaze spore nadzieje… — zaczal pan Wintler.
— Moze pan tutaj spojrzec, panie Vintler?