funkcjonariusza.
— Fiddyment, zaprowadzicie tych… dwoch do pana Vimesa. Maja po drodze nie spasc z zadnych schodow i w ogole.
Pan Vimes, myslal William, kiedy maszerowali za straznikiem. Wszyscy w strazy tak go nazywaja. Ten czlowiek byl szlachcicem, a teraz jest diukiem, ale oni mowia o nim „pan Vimes”. I to „pan” wymawiane jest starannie, z naciskiem, nie jak jakis przydomek bez znaczenia, odruchowo dodawany do nazwiska. To byl „pan”, ktorego czlowiek uzywal, kiedy chcial powiedziec „Odloz pan te kusze i odwroc sie bardzo powoli”. Zastanawial sie dlaczego.
William nie zostal wychowany w szacunku dla strazy. Ci ludzie nie nalezeli do jego klasy. Owszem, uznawano, ze sa przydatni — jak psy pasterskie, poniewaz oczywiscie ktos musial utrzymywac porzadek wsrod ludu, ale przeciez tylko glupiec by pozwalal owczarkowi spac w salonie. Straz, innymi slowy, byla niestety koniecznym podzbiorem klas przestepczych, czesci populacji nieoficjalnie definiowanej przez lorda de Worde jako ci o dochodach mniejszych niz tysiac dolarow rocznie.
Rodzina Williama i wszyscy ich znajomi mieli takze w myslach wyrazna mape miasta podzielonego na te czesci, gdzie spotyka sie godnych obywateli, i inne, gdzie zyja przestepcy. Bylo dla nich prawdziwym szokiem… nie, poprawil sie w myslach William, bylo afrontem odkrycie, ze Vimes posluguje sie calkiem inna mapa. Najwyrazniej polecil swoim ludziom, by zjawiajac sie w dowolnej rezydencji, korzystali z drzwi frontowych, nawet w bialy dzien, choc przeciez zwykly zdrowy rozsadek podpowiadal, ze powinni uzywac wejscia kuchennego, jak kazdy inny sluzacy czy dostawca[8]. Ten czlowiek po prostu nie umial sie zachowac.
To, ze Vetinari uczynil go diukiem, stanowilo tylko kolejny dowod, ze traci kontakt z rzeczywistoscia.
William odruchowo chcial wiec polubic Vimesa, chocby z powodu wrogow, jakich sobie narobil. O ile jednak mogl sie zorientowac, wszystko na temat tego czlowieka nalezaloby poprzedzac slowem „fatalnie” — tak sie wyrazal, tak byl wyksztalcony, a wygladal, calkiem jakby potrzebowal drinka.
Fiddyment zatrzymal sie w wielkim palacowym holu.
— Nigdzie sie stad nie ruszajcie i niczego nie robcie — ostrzegl. — Pojde i…
Ale Vimes schodzil juz szerokimi schodami razem z jakims olbrzymem, w ktorym William rozpoznal kapitana Marchewe.
Do Vimesowej listy mozna bylo dodac jeszcze: fatalnie ubrany. Nie chodzi o to, ze nosil marne ubrania. Zdawalo sie jednak, ze generuje wewnetrzne pole zaniedbania. Ten czlowiek mogl pomiac nawet helm.
Fiddyment spotkal sie z nimi w polowie schodow. Nastapila prowadzona szeptem konwersacja, z ktorej wzniosly sie jednoznacznie niechetne, wypowiedziane przez Vimesa slowa „On co?!”. Komendant spojrzal ponuro na Williama, a wyraz jego twarzy mowil jasno: To byl fatalny dzien, a teraz jeszcze ty…
Po chwili Vimes zszedl na sam dol i zmierzyl Williama niechetnym wzrokiem.
— Czego pan chce? — zapytal.
— Chcialbym sie dowiedziec, co tu zaszlo, bardzo prosze.
— Dlaczego?
— Poniewaz ludzie chca wiedziec.
— Ha! Dowiedza sie az za szybko.
— Ale od kogo?
Vimes obszedl Williama dookola, jakby badal jakis dziwny i nieznany obiekt.
— Jestes chlopakiem lorda de Worde, tak?
— Tak, wasza laskawosc.
— Wystarczy: komendancie — rzucil ostrym tonem Vimes. — I wydajesz ten swoj plotkarski papier, tak?
— Mniej wiecej, prosze pana.
— Co takiego zrobiles sierzantowi Detrytusowi?
— Ja tylko zapisalem to, co on mowil…
— Aha, pogroziles mu piorem, co?
— Nie rozumiem.
— Robic notatki na ludzi… No, no… Takie numery sciagaja tylko klopoty.
Vimes przestal chodzic wokol Williama. Teraz przygladal mu sie ponuro z odleglosci kilku cali, co wcale nie bylo lepsze.
— Ten dzien nie byl przyjemny — oswiadczyl. — A bedzie o wiele gorszy. Dlaczego mialbym tracic czas na rozmowe z toba?
— Moge podac jeden rozsadny powod — zaproponowal William.
— No to mow.
— Powinien pan ze mna porozmawiac, zebym ja mogl to wszystko zapisac. Rowno i poprawnie. Slowa, ktore pan powie, prosto na papier. I zna mnie pan, wiec jesli cos pomieszam, bedzie pan wiedzial, gdzie mnie szukac.
— Tlumaczysz mi, ze powinienem robic, co chcesz, zebys mogl robic, co chcesz?
— Mowie tylko, prosze pana, ze klamstwo zdazy obiec swiat dookola, zanim prawda wciagnie buty.
— Tak? Wlasnie to wymysliles?
— Nie, prosze pana. Ale wie pan, ze tak wlasnie jest.
Vimes w zamysleniu ssal cygaro.
— I dasz mi przeczytac, co zapisales?
— Oczywiscie. Dopilnuje, zeby trafil do pana jeden z pierwszych egzemplarzy, prosto spod prasy.
— Chodzilo mi o to, ze zanim to wydrukujesz. I wiesz o tym dobrze.
— Prawde mowiac, nie, nie sadze, ze powinienem, prosze pana. — Jestem komendantem strazy, moj chlopcze.
— Tak, prosze pana. A ja nie. I wydaje mi sie, ze o to wlasnie chodzi, chociaz postaram sie jeszcze nad tym popracowac.
Vimes wpatrywal sie w niego odrobine zbyt dlugo. A potem powiedzial troche innym tonem:
— Lord Vetinari zostal zauwazony przez trzy sprzataczki ze stalej sluzby palacowej, bez wyjatku uczciwe i godne szacunku damy, ktore dzisiaj o siodmej rano zaalarmowalo szczekanie psa jego lordowskiej mosci. Lord Vetinari powiedzial… — Vimes sprawdzil w swoim notesie. — „Zabilem go, zabilem, tak mi przykro”. Zobaczyly tez cos, co wygladalo calkiem jak lezace na podlodze cialo. Lord Vetinari trzymal noz. Zbiegly na dol, zeby kogos sprowadzic, a kiedy wrocily, jego lordowska mosc zniknal. Cialo nalezalo do Rufusa Drumknotta, osobistego sekretarza Patrycjusza. Zostal ugodzony nozem i jest ciezko ranny. Przeszukano teren i odnaleziono lorda Vetinariego w stajniach. Lezal nieprzytomny na podlodze. Kon byl osiodlany. W jukach znajdowalo sie… siedemdziesiat tysiecy dolarow… Kapitanie, przeciez to idiotyczne!
— Wiem, sir — zgodzil sie Marchewa. — Ale takie sa fakty, sir.
— Ale to nie sa wlasciwie fakty! To idiotyczne fakty!
— Wiem, sir. Nie wyobrazam sobie, zeby jego lordowska mosc probowal kogos zabic.
— Oszalal pan? — zdumial sie Vknes. — Nie wyobrazam sobie, zeby mowil, ze mu przykro.
Odwrocil sie i znow spojrzal na Williama, jakby zdziwiony, ze nadal tu jest.
— Tak? — zapytal.
— Dlaczego jego lordowska mosc byl nieprzytomny?
Vimes wzruszyl ramionami.
— Wyglada na to, ze probowal wsiasc na konia. Kuleje na jedna noge. Moze spadl… Nie moge uwierzyc, ze cos takiego mowie. W kazdym razie to jest twoja informacja. Rozumiesz?
— Chcialbym miec panski ikonogram, jesli mozna — poprosil William.
— Po co?
William myslal szybko.
— To upewni obywateli, ze zajal sie pan ta sprawa i osobiscie prowadzi sledztwo, komendancie. Moj ikonografik czeka na dole. Otto!
— Na bogow, przeciez to wam… — zaczal Vimes. — Jest czarnowstazkowcem, sir — szepnal Marchewa. Vimes przewrocil oczami.
— Dzien dobry! — zawolal Otto. — Prosze zie nie ruszac, tworzycie bardzo ladny uklad sviatel i cieni.