— To przeciez tylko pies, panie Szpilo. — Pan Slant uniosl brwi. — Nawet pan Tulipan zdola przechytrzyc psa, jak przypuszczam.
— Ale najpierw trzeba tego psa znalezc — zauwazyl pan Szpila, szybko stajac przed kolega. — A w tym miescie jest ich sporo.
Zombi znow westchnal.
— Moge dodac do waszego honorarium jeszcze piec tysiecy dolarow w klejnotach. — Uniosl dlon. — I niech pan nie obraza nas obu, mowiac bez zastanowienia „dziesiec”. Zadanie nie jest trudne. Zgubione psy w tym miescie albo trafiaja do ktoregos ze zdziczalych stad, albo zaczynaja nowe zycie jako para rekawiczek.
— Chce wiedziec, kto mi wydaje te rozkazy — oswiadczyl pan Szpila. W kieszeni czul ciezar De- Terminarza.
Pan Slant wygladal na zdziwionego.
— Ja, panie Szpilo.
— Chodzi mi o panskich klientow.
— Och, doprawdy?
— Sprawa robi sie polityczna — upieral sie pan Szpila. — Nie da sie walczyc z polityka. Musze wiedziec, jak daleko mamy uciekac, jesli ludzie odkryja, co sie stalo. I kto nas bedzie chronil, jesli nas zlapia.
— W tym miescie, panowie, fakty nigdy nie sa tym, czym sie wydaja. Zaopiekujcie sie psem, a… inni zaopiekuja sie wami. Rodza sie plany. Kto moze powiedziec, co naprawde sie wydarzylo? Ludzie latwo moga sie pogubic, a mowie to jako ktos, kto spedzil w salach sadowych cale wieki. Podobno klamstwo moze obiec swiat dookola, zanim prawda zdazy wciagnac buty. Coz za szkaradna fraza, nie sadzicie? Zatem… nie wpadajcie w panike, a wszystko bedzie dobrze. Ale tez nie zachowujcie sie bezmyslnie. Moi… klienci maja dobra pamiec i glebokie kieszenie. Moga wynajac innych zabojcow. Rozumiemy sie? — Zatrzasnal teczke. — Zegnam panow.
Drzwi zamknely sie za nim.
Za plecami pana Szpili cos zabrzeczalo — to pan Tulipan wyjal swoj stylowy, elegancki zestaw przyrzadow do grilla.
— Co pan robi?
— Ten …ony zombi skonczy na tych …onych porecznych i wszechstronnych szpikulcach do kebabu — oswiadczyl pan Tulipan. — A potem naostrze krawedz tej …onej lopatki. I wtedy… wtedy zrobie mu z dupy jesien sredniowiecza.
Mieli pilniejsze sprawy, ale pan Szpila byl zaintrygowany.
— A jak dokladnie? — zapytal.
— Myslalem najpierw o gaiku… — Pan Tulipan sie zadumal. — Potem pokaz tancow ludowych, uprawa ziemi az do pojawienia sie trojpolowki, kilka fal zarazy, a pozniej, jesli …ona reka nie bedzie nazbyt zmeczona, wynalazek konskiego chomata.
— Brzmi niezle — uznal pan Szpila. — A teraz poszukajmy tego przekletego psa.
— Jak to zalatwimy?
— Inteligentnie — wyjasnil pan Szpila.
— Nie cierpie tego …onego sposobu.
Nazywano go Krolem Zlotej Rzeki. Wyrazalo to uznanie dla jego bogactwa i osiagniec, a takze zrodla sukcesu, ktorym jednak nie byla klasyczna rzeka zlota. Przezwisko bylo znacznie lepsze od poprzedniego, ktore brzmialo Sik Harry.
Harry Krol zbil majatek, umiejetnie stosujac stara madrosc, ze i w popiele blysnie diament. Potrafil wyciagnac pieniadze z rzeczy, ktore ludzie wyrzucali. A zwlaszcza z bardzo ludzkich rzeczy, ktore ludzie wyrzucali.
Realne fundamenty jego fortuny powstaly, kiedy zaczal zostawiac puste wiadra w rozmaitych lokalach w centrum miasta, zwlaszcza tych oddalonych od rzeki dalej niz o dlugosc rynsztoka. Pobieral bardzo skromna oplate za wynoszenie ich, kiedy juz byly pelne. Proces ten stal sie waznym elementem zycia kazdego wlasciciela pubu — w srodku nocy slyszeli brzek i odwracali sie na drugi bok z mila swiadomoscia, ze ktos z ludzi Sika Harry’ego wlasnie czynil swiat — w niewielkiej skali — lepiej pachnacym miejscem.
Nie zastanawiali sie, co sie dzieje z pelnymi wiadrami, a tymczasem Harry Krol odkryl cos, co stalo sie kluczem do bogactwa: bardzo malo jest substancji, chocby i obrzydliwych, ktore nie sa uzywane w ktorejs z galezi gospodarki. Pewni ludzie zuzywaja ogromne ilosci amoniaku i saletry. Jesli nie da sie czegos sprzedac alchemikom, prawdopodobnie wezma to farmerzy. Jesli nie zechca nawet farmerzy, to nie istnieje nic, zupelnie nic, jakkolwiek byloby paskudne, czego nie da sie sprzedac garbarzom.
Harry czul sie jak jedyny czlowiek w osadzie gorniczej, ktory wie, jak wyglada zloto.
Zaczal obslugiwac cale ulice i rozrastal sie. W zamoznych dzielnicach wlasciciele domow placili mu, naprawde placili, zeby zabieral nocne nieczystosci, te tradycyjne juz wiadra, konski nawoz, smieci, a nawet psie odchody. Psie odchody? Czy oni w ogole zdawali sobie sprawe, ile dadza garbarze za najlepsze biale psie kupki? To tak jakby placili mu za odbieranie miekkich diamentow.
Harry nic nie mogl na to poradzic — swiat wychodzil ze skory, by dawac mu pieniadze. Ktos gdzies chetnie placil za martwego konia albo dwie tony krewetek tak daleko przekraczajacych date przydatnosci do spozycia, ze nie dalo sie jej wypatrzyc nawet przez teleskop. A najwspanialsze bylo to, ze ktos juz wczesniej mu zaplacil, zeby je sobie zabral. Jesli absolutnie nikt nie chcial czegos kupic, nawet ludzie od kociej karmy, nawet sam Dibbler, istnialy jeszcze potezne pryzmy kompostowe w dole rzeki za miastem. Wulkaniczne cieplo rozkladu przerabialo na zyzna glebe („10p za worek, przynies wlasny worek…”) praktycznie wszystko, co zostawalo. W tym — jesli wierzyc plotkom — rozmaitych podejrzanych biznesmenow, ktorzy przegrali w bitwie o kolejne tereny („…prawdziwa uczta dla twoich dalii”).
Jednak dzial pulpy drzewnej i szmat trzymal blizej domu, obok wielkich kadzi zawierajacych zlociste podstawy jego fortuny — dlatego ze byla to jedyna czesc firmy, o ktorej zgadzala sie rozmawiac jego zona, Effie. Plotka sugerowala, ze Effie stala takze za usunieciem ogolnie podziwianego szyldu nad brama wiodaca na plac firmy. Szyld glosil: „H. Krol — odbieramy siki od 1961”. Teraz napis brzmial: „H. Krol — przerobka darow Natury”.
Mala furtke w wielkiej bramie otworzyl przed nimi troll. Harry byl bardzo postepowy, jesli chodzilo o zatrudnianie przedstawicieli innych gatunkow; nalezal w miescie do pierwszych przedsiebiorcow, ktorzy dali prace trollowi. W dziedzinie substancji organicznych trolle praktycznie nie mialy zmyslu powonienia.
— Taa?
— Chcialbym rozmawiac z panem Krolem, jesli mozna.
— A lo czym?
— Zamierzam kupic od niego znaczna ilosc papieru. Powiedz, ze przyszedl pan de Worde.
— Dobra.
Drzwiczki zatrzasnely sie. Czekali. Po kilku minutach otworzyly sie znowu.
— Krol was tera przyjmie — oznajmil troll.
I tak William z Gunilla wkroczyli na plac nalezacy do czlowieka, ktory — jak glosila plotka — magazynowal papierowe chusteczki, czekajac na dzien, gdy ktos wymysli, jak wydobywac srebro ze smarkow.
Po obu stronach bramy wielkie rottweilery rzucaly sie na prety swych kojcow. Wszyscy wiedzieli, ze na noc Harry je wypuszcza. Zadbal o to, zeby wszyscy wiedzieli. A kazdy nocny zloczynca musial naprawde dobrze sobie radzic z psami, jesli nie chcial skonczyc jako kilka funtow Garbnika I Klasy (Bialego).
Krol Zlotej Rzeki mial swoje biuro w pietrowym baraku na placu. Mogl stamtad widziec parujace kopce i kadzie swojego imperium.
Nawet na wpol zasloniety przez wielkie biurko, byl czlowiekiem poteznym, z rozowa, lsniaca twarza i kilkoma kosmykami wlosow zaczesanych na glowie. Trudno byloby go sobie wyobrazic inaczej niz w koszuli z krotkim rekawem i szelkach, nawet gdy ich nie mial, albo inaczej niz palacego cygaro, bez ktorego rzeczywiscie nikt go nigdy nie widzial. Moze sluzylo jako rodzaj obrony przed odorami, bedacymi w pewnym sensie jego towarem.
— Dobry wieczor, chlopcy — rzucil przyjaznie. — Co moge dla was zrobic? Jakbym nie wiedzial…
— Pamieta mnie pan, panie Krol ? — spytal William.