wysluchiwania opinii lorda de Worde wyczulily jego sluch. I ten sluch podpowiadal, kiedy takie okreslenia jak „poglady zwyklych ludzi” — same w sobie niewinne i godne szacunku — uzywane sa w znaczeniu, ze kogos nalezy wychlostac.
— Co pan ma na mysli? — zapytal.
— To… miasto robi sie za duze — stwierdzil pan Windling. — Za dawnych czasow bramy miejskie zamykano, zamiast trzymac je otwarte dla wszystkich bez wyjatku. A ludzie nie musieli zamykac drzwi do domow.
— Nie mielismy niczego, co warto bylo krasc — zauwazyl pan Cartwright.
— To prawda. Teraz krazy tu wiecej pieniedzy — zgodzil sie pan Prone.
— Ale nie wszystkie tu zostaja — przypomnial pan Windling. To przynajmniej bylo prawda. „Wysylanie pieniedzy do domu” stanowilo jedna z glownych galezi eksportowych miasta, a krasnoludy w niej przodowaly. William wiedzial rowniez, ze wieksza czesc tych pieniedzy wraca, poniewaz krasnoludy zaopatrywaly sie u najlepszych krasnoludzich rzemieslnikow, a najlepsi krasnoludzi rzemieslnicy pracowali ostatnio glownie w Ankh- Morpork. I oni tez wysylali pieniadze do domu. Fala zlotych monet przetaczala sie tam i z powrotem i rzadko kiedy miala czas, by znieruchomiec. Ale irytowala Windlingow tego miasta.
Pan Dlugoszyb w milczeniu siegnal po jajko i umiescil je w kieliszku.
— W miescie zyje po prostu zbyt wielu mieszkancow — tlumaczyl pan Windling. — Nie mam nic przeciwko… przybyszom, niebiosa swiadkiem, ale Vetinari doprowadzil to wszystko zbyt daleko. Wszyscy wiedza, ze potrzebujemy kogos, kto bedzie sklonny okazac wieksza stanowczosc.
Cos brzeknelo metalicznie. Pan Dlugoszyb, wciaz patrzac na swoje jajko, siegnal pod stol i wyjal z worka maly, ale imponujaco toporzasty toporek. Obserwujac jajko w skupieniu — jak gdyby mialo mu uciec — wolno odchylil sie do tylu, znieruchomial na moment, po czym machnal…
Ostrze zatoczylo srebrzysty luk. Czubek jajka wzlecial niemal bezglosnie, obrocil sie w powietrzu kilka stop nad talerzem, po czym wyladowal obok kieliszka.
Pan Dlugoszyb z satysfakcja kiwnal glowa, po czym rozejrzal sie po znieruchomialych twarzach.
— Przepraszam — powiedzial. — Nie sluchalem.
W tym miejscu, jakby to ujela Sacharissa, spotkanie sie zakonczylo.
W drodze na Blyskotna William kupil „SuperFakty” i zastanowil sie — nie po raz pierwszy — kto pisze te teksty. Radzili sobie lepiej, niz sam by potrafil, to oczywiste. Kiedys zastanawial sie nad wymysleniem kilku niewinnych akapitow, gdy w miescie niewiele sie dzialo, i odkryl, ze to o wiele trudniejsze, niz mozna przypuszczac. Chocby nie wiadomo jak bardzo sie staral, zawsze przegrywal ze zdrowym rozsadkiem i inteligencja. Poza tym Klamstwo bylo Zle.
Zauwazyl niechetnie, ze wykorzystali historie o gadajacym psie. Och, i jeszcze jedna, ktorej dotad nie slyszal: jakas dziwna postac zostala zauwazona, gdy noca krazyla nad dachami Niewidocznego Uniwersytetu — POL CZLOWIEK, POL CMA? Pol wymyslony, pol wyssany z palca zapewne.
Ciekawe, ze jesli sadzic z wypowiedzi sniadaniowego jury, zaprzeczanie takim informacjom dowodzilo tylko ich prawdziwosci. Przeciez nikt by sobie nie zadawal trudu zaprzeczania czemus, co i tak nie istnieje, prawda?
Poszedl skrotem przez stajnie przy alejce Strumycznej. Podobnie jak ulica Blyskotna, Strumyczna istniala, by oznaczac tyly posiadlosci i budynkow. Ta czesc miasta nie miala realnej egzystencji innej niz cos, przez co czlowiek przechodzi, by dotrzec do bardziej interesujacych miejsc. Nieciekawy zaulek skladal sie z magazynow o malych okienkach, rozpadajacych sie szop i — co istotne — Stajni Hobsona.
Byla wielka, zwlaszcza odkad Hobson zdal sobie sprawe, ze mozna dobudowac kolejne pietra.
Willie Hobson byl biznesmenem w typie Krola Zlotej Rzeki: znalazl nisze, zajal ja i poszerzyl tak, ze do srodka wpadalo sporo pieniedzy. Wielu mieszkancow miasta uzywalo czasem koni, a malo kto mial miejsce, by je trzymac. Potrzebowali stajni, stajennych, siana… A wystarczalo kilka dolarow by wynajac konia od Williego.
Wiele osob trzymalo tu rowniez wlasne konie. Ludzie wchodzili i wychodzili przez caly czas. A krzywonodzy, podobni do go — blinow osobnicy, ktorzy tu pracowali, nigdy nie zatrzymywali nikogo, chyba ze wygladal, jakby wynosil konia pod plaszczem.
William uslyszal z mroku spomiedzy boksow:
— Jedna chwile, przyjacielu.
Spojrzal w cienie. Przygladalo mu sie kilka koni. Kawalek dalej inne konie byly przeprowadzane, krzyczeli ludzie, panowal zwykly stajenny rozgardiasz. Ale glos dobiegal z niewielkiej kaluzy zlowieszczej ciszy.
— Zostaly mi jeszcze dwa miesiace na ostatnim pokwitowaniu — oznajmil ciemnosci. — I musze zaznaczyc, ze promocyjny komplet sztuccow byl chyba zrobiony ze stopu olowiu i konskiego nawozu.
— Nie jestem zlodziejem — powiedzialy cienie.
— Kto to mowi?
— Czy wiesz, co jest dla ciebie dofre?
— No… tak. Gimnastyka, regularne posilki i odpowiednia ilosc snu. — William przyjrzal sie dlugiemu szeregowi boksow. — Ale wydaje mi sie, ze naprawde chciales zapytac, czy wiem, co jest dla mnie niedobre, w ogolnym kontekscie tepych narzedzi i ostrych nozy.
— Ogolnie rzecz fiorac, tak. Nie, nie ruszaj sie pan. Stoj tam, gdzie cie widze, a nic ci sie nie1 stanie.
William przemyslal to.
— Owszem, ale jesli stane tam, gdzie nie bedziesz mnie widzial, to nie wiem, jak cos mogloby mi sie stac.
Cos westchnelo.
— Moze ofaj zrofimy krok do zgody… Nie, nie ruszaj sie!
— Przeciez powiedziales…
— Po prostu stoj w miejscu, zamknij sie i sluchaj, co?
— Dobrze.
— Chodza sluchy, ze jest taki jeden pies, ktorego szukaja — powiedzial tajemniczy glos.
— Ach… tak. Straz go poszukuje, owszem. I…?
William mial wrazenie, ze dostrzega w mroku jakis nieco ciemniejszy ksztalt. Co wazniejsze, wyczuwal tez Zapach, mimo dominujacego w stajni odoru koni.
— Ron? — zapytal.
— Czyja mowie jak Ron? — odpowiedzial glos.
— Nie… raczej nie. No wiec z kim rozmawiam?
— Mozesz mnie nazywac… Glefokim Gnatem.
— Gleboki Gnat?
— Cos nie pasuje?
— Nie, nie, w porzadku. Co moge dla pana zrobic, panie Gnacie?
— Przypuscmy, ze ktos fy wiedzial, gdzie jest ten piesek, ale nie chce miec nic wspolnego ze straza? — zasugerowal glos Glebokiego Gnata.
— Dlaczego nie?
— Powiedzmy tyle, ze straz moze sprawiac klopoty osofom pewnego rodzaju. To jeden powod.
— Dobrze.
— I powiedzmy jeszcze, ze sa w okolicy ludzie, ktorzy fy nie chcieli, zefy ten piesek wyszczekal, co wie. Tak? Straz moze o niego nie zadfac. Oni tam w strazy nie przejmuja sie psami.
— Nie?
— Nie. Straz uwaza, ze taki pies nie ma zadnych ludzkich praw. To nastepny powod.
— Jest jeszcze trzeci?
— Tak. Przeczytalem w azecie, ze wyznaczyli nagrode.
— Ach. I co?
— Tylko ze zle wydrukowali, bo stalo tam, ze dwadziescia piec dolarow zamiast stu dolarow. Jasne?
— Och. Rozumiem. Ale sto dolarow to duzo pieniedzy jak na psa, panie Gnacie.
— Nie na tego psa, jesli rozumiesz pan, co mam na mysli — odparly cienie. — Ten pies ma historie do opowiedzenia.
— Tak? Czyzby to byl slynny gadajacy pies z Ankh-Morpork?
Gleboki Gnat warknal gniewnie.