postanowil zapalic cygaro i zapomnial, ze moczy nogi w terpentynie.
Ktos mu pewnie powiedzial, ze to dobre lekarstwo na grzybice… i w pewnym sensie mial racje.
— Jasne, tak mowia. — Mezczyzna stuknal palcem w bok nosa. — Ale o wielu rzeczach nikt nas nie informuje.
— To prawda — zgodzil sie William. — Przedwczoraj slyszalem, ze ogromne glazy, szerokie na setki mil, co tydzien spadaja na okolice, ale Patrycjusz wycisza cala sprawe.
— Sam pan widzisz. Nie do wiary, ze traktuja nas wszystkich jak durniow.
— Tak, to dla mnie rowniez zagadka.
— Przejzcie, zrobcie przejzcie!
Otto przeciskal sie wsrod gapiow, przygarbiony pod ciezarem urzadzenia wielkosci i ogolnego ksztaltu akordeonu. Lokciami utorowal sobie droge do pierwszego rzedu, ustawil aparature na trojnogu i wymierzyl w golema, ktory wynurzal sie z zadymionego okna, trzymajac w ramionach dziecko.
— Dobra, chlopcy, teraz mily vyraz tvarzy! — zawolal, wznoszac klatke blyskowa. — Raz, dva, trzy… aarghaarghaarghaargh…
Wampir zmienil sie w oblok opadajacego wolno pylu. Cos zawislo na moment w powietrzu — wygladalo jak malenka fiolka na naszyjniku ze sznurka.
A potem upadlo i roztrzaskalo sie na bruku.
Pyl wyrosl w gore jak grzyb, nabral ksztaltu… i Otto znowu byl caly. Mrugal i obmacywal sie dlonmi, by sprawdzic, czy niczego mu nie brakuje. Zauwazyl Williama i rzucil mu ten szeroki usmiech, do jakiego tylko wampiry sa zdolne.
— Panie Villiamie! Udalo sie! To panski pomysl!
— Taaak…? Ktory?
Spod klapki wielkiego ikonografii wydobywala sie cienka struzka zoltego dymu.
— Movil pan, zeby nosic ze soba ratunkova krople slova na k — wyjasnil Otto. — No viec pomyslalem: jesli bedzie w malej buteleczce na szyi, a ja rozsypie zie w pyl, to hopla! Roztrzaska zie i znowu jestem!
Uniosl pokrywe ikonografu i machnieciem dloni rozpedzil dym. Ze srodka dobiegal bardzo cichy kaszel.
— I jesli zie nie myle, mamy tu udatnie vytraviony obrazek! Co dovodzi jedynie, jak viele potrafimy osiagnac, gdy naszych umyslov nie zasnuvaja wizje otvartych okien i nagich szyj, o ktorych ja sam w ogole teraz nie mysle, bo jestem calkovitym kabstynentem.
Otto zmienil kostium. Pozbyl sie tradycyjnego czarnego, wieczorowego fraka, jaki preferowal jego gatunek. Zastapila go kamizelka bez rekawow, majaca wiecej kieszeni, niz William w zyciu widzial w jednej sztuce odziezy. Trzymal w nich pakiety chochlikowej karmy, zapasowe farby, jakies tajemnicze narzedzia i inne niezbedne akcesoria sztuki ikonograficznej.
Z szacunku dla tradycji kamizelka Ottona byla czarna, na podszewce z czerwonego jedwabiu; miala tez z tylu wydluzone poly.
William wypytal delikatnie rodzine, ktora obserwowala z rozpacza, jak ogien zmienia sie w pare. Ustalil, ze pozar zostal tajemniczo spowodowany przez tajemniczy spontaniczny samozaplon w tajemniczym rondlu z frytkami, pelnym goracego oleju.
Zostawil ich, chodzacych wsrod poczernialych resztek dawnego domu.
— To tylko historia do zapisania — stwierdzil, chowajac notes.
— Czuje sie troche jak wampir… oj, przepraszam…
— Nie szkodzi — uspokoil go Otto. — Rozumiem. I jestem vdzieczny, ze dal mi pan te prace. Viele to dla mnie znaczy, tym bardziej ze vidze, jaki jest pan przy mnie nervovy. To zreszta oczyviste.
— Nie jestem nerwowy! — zaprotestowal goraczkowo William.
— Calkiem swobodnie sie czuje w towarzystwie innych gatunkow!
Wyraz twarzy Ottona byl przyjazny, ale rowniez przenikliwy, tak jak to mozliwe tylko w przypadku usmiechnietego wampira.
— Zavazylem, jak pan zie stara, zeby byc przyjaznym vobec kraznoludow. I dla mnie jest pan uprzejmy. To duzy vysilek, godny podzivu…
William otworzyl usta, by sie sprzeciwic, ale zrezygnowal.
— No dobrze… Ale to dlatego, ze tak zostalem wychowany, jasne? Moj ojciec bardzo stanowczo popieral… czlowieczenstwo. To znaczy nie czlowieczenstwo jako… Wlasciwie to byl raczej zdecydowanie przeciwny…
— Tak, tak. Rozumiem.
— I tylko o to chodzi, jasne? Kazdy moze sam decydowac, kim bedzie!
— Tak, tak, na pevno. A gdyby szukal pan rady co do sprav romansovych, vystarczy spytac.
— Czemu mialbym szukac rady co do sprav… spraw romansowych?
— Och, bez powodu. Absolutnie bez powodu — zapewnil niewinnie Otto.
— A poza tym jestes wampirem. Jakiej rady moglbys mi udzielic w kwestii kobiet?
— No niech mnie, zbudz sie, chlopie, i poczuj czosnek! Och, jakiez historie moglbym opoviedziec… — Otto zamilkl na chwile.
— Ale nie opoviem, bo nie robie juz takich rzeczy. Nie teraz, kiedy zobaczylem sviatlo dnia. — Szturchnal Williama, ktory poczerwienial z zaklopotania. — Vspomne tylko, ze one nie zavsze krzycza.
— To bylo troche nieeleganckie…
— Tak zie dzialo za davnych, zlych czasov — zapewnil pospiesznie Otto. — Teraz niczego bardziej nie lubie niz kubka kakao i spievu przy fisharmonii. Napravde. O tak. Slovo.
Powrot do drukarni, by napisac o pozarze, okazal sie powaznym problemem. Zreszta podobnym do tego, jaki stanowilo samo wejscie w ulice Blyskotna.
Otto wpadl na Williama, ktory stal nieruchomo i patrzyl.
— Vydaje mi zie, ze sami zie o to prosilismy! — zawolal. — Dvadziescia piec dolarov to duzo pieniedzy!
— Co?! — krzyknal William.
— Mowie, ze dvadziescia piec dolarow! to duzo pieniedzy, Villiamie!!
— Co?!!!
Kilka osob przecisnelo sie obok nich. Niesli psy. Kazdy na Blyskotnej niosl psa albo prowadzil psa, albo byl ciagniety przez psa, albo atakowany — mimo wysilkow wlasciciela — przez psa nalezacego do kogos innego. Szczekanie przekroczylo juz poziom zwyklego halasu, a stalo sie rodzajem wyczuwalnej sily, uderzajacej w bebenki jak huragan stworzony ze zgrzytajacego zlomu.
William wciagnal wampira do bramy, gdzie zgielk byl zaledwie nieznosny.
— Mozesz cos z tym zrobic? — wrzasnal. — Inaczej nigdy sie nie przedostaniemy!
— Niby co?
— No wiesz… Ta sztuczka z dziecmi nocy…
— Ach, to… — Otto zrobil ponura mine. — Vie pan, ze to bardzo stereotypova zugestia. Moze od razu pan poprosi, zebym zie zmienil v nietoperza, co? Movilem przeciez, ze juz tego nie robie!
— A masz lepszy pomysl?
Kilka stop od nich rottweiler usilowal pozrec spaniela.
— Och, no dobrze… — Otto machnal rekami.
Szczekanie ucichlo natychmiast. A potem wszystkie psy usiadly na zadach i zawyly.
— Niewielka poprawa, ale przynajmniej sie ze soba nie gryza — uznal William i pospieszyl naprzod.
— No viec bardzo mi przykro! Prosze mnie przy okazji zakolkovac! — zirytowal sie Otto. — Na najblizszym spotkaniu czeka mnie bardzo klopotlive piec minut uspraviedlivien. Viem, ze to nie… kvestia ssania, ale przeciez nalezy dbac o ogolne wazenie.
Wspieli sie na gnijacy plot i weszli do szopy tylnymi drzwiami.
Ludzie i psy cisneli sie do glownych drzwi. Powstrzymywala ich tylko barykada biurek, a takze bardzo znekana Sacharissa stawiajaca opor morzu twarzy i pyskow. William ledwie rozroznial jej glos w ogolnym gwarze.
— Nie, to jest pudel. W ogole nie przypomina psa, ktorego szukamy…
— Nie, to nie ten. Skad to wiem? Bo to jest kot. No dobrze,
w takim razie dlaczego sie myje jezykiem? Nie, przykro mi, psy sie tak nie zachowuja…
— Nie, prosze pani, to buldog…
— Nie, to nie to. Nie, prosze pana, wiem, ze to nie to. Bo to jest papuga, dlatego. Nauczyl ja pan szczekac i