— Chodzi o biala farbe, prosze pana. Na spacje. I srodki O. — William pochylil sie do brata Szpili i zadrzal, kiedy dlon tamtego znow siegnela pod sutanne. — Prosze posluchac. Krasnoludy tez wszystkie sa uzbrojone. Maja topory. I bardzo latwo wpadaja w gniew. Jestem w poblizu pana jedyna osoba, ktora nie ma zadnej broni. Prosze… Nie chce jeszcze umierac. Zalatwcie to, po co przyszliscie, i zostawcie nas…
Calkiem dobrze udaje nedznego tchorza, pomyslal, bo swietnie sie nadaje do tej roli.
— Jak ci idzie, siostro? — zapytal Szpila.
Siostra Jennifer trzymala wyrywajacy sie gwaltownie worek.
— Mam wszystkie …one teriery — powiedziala. Brat Szpila surowo pokrecil glowa.
— Mam wszystkie …one teriery — pisnela znacznie wyzszym glosem. — A na koncu ulicy sa …eni straznicy!
Katem oka William zauwazyl, ze Sacharissa wyprostowala sie gwaltownie. Teraz w programie wizyty pojawila sie zapewne czyjas smierc.
Otto niefrasobliwie wspinal sie po drabinie, z wiszacym na ramieniu pudlem jednego ze swoich ikonografow.
Skinal Williamowi glowa. Sacharissa za nim nerwowo odsuwala krzeslo.
Znow stojac przed skrzynka z czcionkami, Gunilla skladal goraczkowo:
Pan Szpila zwrocil sie do Williama.
— Co to znaczy: biala farba na spacje?
Sacharissa wygladala na zagniewana i stanowcza, jak pani Arcanum po niepozadanej uwadze.
Wampir podniosl pudlo.
Klatka ponad nim, jak zauwazyl William, pelna byla uberwaldzkich wegorzy ladowych.
Brat Szpila rozsunal poly sutanny.
William skoczyl ku podchodzacej dziewczynie, unoszac sie w powietrze jak zaba w syropie.
Krasnoludy przeskakiwaly przez niskie przepierzenie, dzielace gabinet od hali prasy. Trzymaly w rekach topory. I…
— Bu — powiedzial Otto.
Czas sie zatrzymal. William czul, jak rozplata sie wszechswiat, jak niewielki glob scian i sufitow odrywa sie niczym skorka pomaranczy, pozostawiajac zimna, pedzaca ciemnosc wypelniona igielkami lodu. Byly w niej glosy — uciete, jak przypadkowe sylaby dzwieku. I znowu to wrazenie, ktorego juz doznal: ze jego cialo jest cienkie i niematerialne jak cien.
A potem wyladowal na Sacharissie, objal ja ramionami i razem przetoczyli sie za blogoslawiona oslone z biurek.
Psy wyly. Ludzie kleli. Krasnoludy wrzeszczaly. Lamaly sie meble. William lezal nieruchomo, dopoki nie ucichl grom.
Po nim nastapily stekania i przeklenstwa.
Przeklenstwa stanowily dobry znak. Byly to krasnoludzie przeklenstwa i oznaczaly, ze przeklinajacy jest nie tylko zywy, ale tez wsciekly.
William ostroznie uniosl glowe.
Glowne drzwi staly otworem. Nie bylo kolejki, nie bylo psow. Dal sie slyszec tupot biegnacych stop i zajadle szczekanie na ulicy.
Tylne drzwi kolysaly sie na zawiasach.
William zdal sobie sprawe z pneumatycznego ciepla Sacharissy w ramionach. Bylo to doznanie, o ktorym nawet nie marzyl w swym zyciu poswieconym ukladaniu slow w milym dla ucha porzadku… No nie, oczywiscie, ze marzyl, poprawil go wewnetrzny redaktor, lepiej napisac „nie spodziewal sie”…
— Strasznie mi przykro — powiedzial.
Technicznie biorac, to biale klamstwo, stwierdzil redaktor. Jak podziekowanie dla ciotki za piekne chustki do nosa. W porzadku. Moze byc.
Odsunal sie ostroznie i niepewnie podniosl na nogi. Krasnoludy takze wstawaly chwiejnie. Jeden czy dwa wymiotowaly halasliwie.
Cialo Ottona Chrieka lezalo bezwladnie na podlodze. Uciekajacy brat Szpila przed odejsciem zadal jedno fachowe ciecie na wysokosci szyi.
— O bogowie… — rzekl drzacym glosem William. — To straszne…
— Co takiego? Uciecie glowy? — zapytal Boddony, ktory nigdy nie lubil wampira. — Tak, mozna to tak okreslic.
— Ale… powinnismy cos dla niego zrobic…
— Naprawde?
— Tak! Zginalbym na pewno, gdyby nie uzyl tych wegorzy!
— Przepraszam! Czy ktos moglby tu podejsc?
Spiewny glos dochodzil spod drukarskiego warsztatu. Dobrogor przykleknal.
— Niech mnie… — powiedzial.
— Co tam jest? — zapytal William.
— To, eee… no… to Otto.
— Przepraszam, ale czy ktos moglby mnie stad vyjac?
Dobrogor skrzywil sie i wsunal reke w ciemnosc. Glos mowil dalej:
— Tu jest martvy szczur, ktos musial upuscic drugie zniadanie, to obrzydlive… Nie za ucho, prosze, nie za ucho… Za vlosy, jesli mozna…
Reka pojawila sie znowu, trzymajac glowe Ottona za wlosy, wedle zyczenia. Glowa zbadala wzrokiem otoczenie.
— Vszyscy cali? — upewnil sie Otto. — Nieviele brakovalo, co?
— Czy ty… dobrze sie czujesz? — zapytal William, zdajac sobie sprawe, ze to zwycieski kandydat w konkursie Wyjatkowo Glupich Pytan.
— Co? Tak, chyba tak. Nie moge narzekac. Vlascivie zalkiem niezle. Tyle ze chyba wlasnie ktos odcial mi glove, co mozna uznac za pevien minus…
— To nie jest Otto — oswiadczyla Sacharissa. Byla roztrzesiona.
— Oczywiscie, ze to on — zapewnil ja William. — Kto jeszcze moglby to byc?
— Otto byl wyzszy — powiedziala Sacharissa i wybuchnela smiechem.
Krasnoludy takze zaczely sie smiac, poniewaz w tej chwili smialyby sie ze wszystkiego. Otto nie okazal entuzjazmu.
— Ach tak — powiedzial. — Ho, ho, ho! Slavne aknkhmorporskie poczucie humoru. Jaki zabavny zarcik. Mozna sie posmiac. Nie zvracajcie na mnie uvagi.
Sacharissa z trudem chwytala oddech. William objal ja jak najdelikatniej, gdyz byl to ten rodzaj smiechu, od ktorego sie umiera. Po chwili juz plakala; gleboki szloch przebijal sie przez chichot.
— Chce umrzec — chlipala.
— Powinna pani kiedys tego sprobovac — mruknal Otto. — Panie Dobrogor, moglby mnie pan dostarczyc do mojego ciala? Na pevno gdzies tu lezy.
— Czy ty… Powinnismy moze… Trzeba przyszyc… — jakal sie Gunilla.
— Nie. Latwo zie goimy — uspokoil go Otto. — O, tam jest. Teraz prosze mnie tam polozyc. I odvrocic sie, jesli volno… To troche, viecie… krepujace. Jak vydalanie vody…
Wciaz mruzac oczy od powidokow ciemnego swiatla, krasnoludy odwrocily sie poslusznie.
— Dobrze, juz mozna patrzec — uslyszaly po chwili.
Otto, znowu w jednym kawalku, siedzial na podlodze i przecieral szyje chusteczka.
— Musi byc jeszcze kolek w serce — wyjasnil. — No wiec… O co tu chodzilo? Kraznolud poviedzial, ze mam odvrocic uvage…
— Nie wiedzielismy, ze uzyjesz ciemnego swiatla! — zirytowal sie Dobrogor.
— Przepraszam. Jedyne, co mialem pod reka, to te ladove vegorze, a bardzo ci zie spieszylo. Czego zie spodzievales? Przeciez jestem zreformovany!
— To przynosi pecha i tyle! — oswiadczyl krasnolud, ktorego William poznal jako Spacza.
— Ach tak? Tak ci zie vydaje? Ale to ja musze teraz prac svoj kolnierzyk! — burknal Otto.