Zaraz, zaraz… Gleboki Gnat twierdzil, ze zna psa Wufflesa, a pies powinien wiedziec, czyjego pan dziwnie sie zachowuje. Psy lubia rutyne…

— Sadze, ze to dla jego lordowskiej mosci niezwykle, by o tej porze znajdowac sie poza palacem — oswiadczyl. — Nie jest to elementem… rutyny.

— Tak samo jak dzganie nozem sekretarza i proba ucieczki z bardzo ciezkim workiem pieniedzy — odparl Vimes. — Tak, my tez to zauwazylismy. Nie jestesmy glupi. My tylko wygladamy na glupich. Aha… ten gwardzista mowi, ze w oddechu jego lordowskiej mosci wyczul alkohol.

— Czy Vetinari pije?

— Nie tak, by bylo widac.

— Ma w gabinecie szafke z trunkami.

Vimes sie usmiechnal.

— Zauwazyles? Lubi, kiedy inni pija.

— Ale to moze oznaczac, ze chcial sobie dodac odwagi, by… — William urwal. — Nie, to nie Vetinari. To do niego nie pasuje.

— Nie pasuje — zgodzil sie Vimes. Wyprostowal sie. — Moze powinien pan… jeszcze raz to przemyslec, panie de Worde. Moze… moze znajdzie pan kogos, kto panu pomoze w tym mysleniu.

Cos w jego postawie sugerowalo, ze nieoficjalna czesc rozmowy dobiegla konca w sposob ostateczny.

— Czy duzo pan wie o panie Scrope? — zapytal William.

— Tuttle Scrope? Syn starego Tuskina Scrope’a. Od siedmiu lat przewodniczacy Gildii Szewcow i Rymarzy. Czlowiek rodzinny. Od dawna ma sklep przy Wixona.

— To wszystko?

— Panie de Worde, to wszystko, co straz wie na temat pana Scrope’a. Rozumie pan? Nie chcialby pan uslyszec o pewnych ludziach, o ktorych straz wie naprawde duzo.

— Aha… — William zmarszczyl czolo. — Ale przy Wixona nie ma zadnego sklepu z butami.

— Nie wspominalem o butach.

— Prawde mowiac, jedyny sklep, ktory jest chocby luzno… eee… powiazany ze skora, to…

— To wlasnie ten.

— Ale tam sprzedaja…

— Kwalifikuje sie jako wyroby skorzane. — Vimes siegnal po palke.

— No, niby tak… I wyroby gumowe, i… piora… i pejcze… i… takie male trzesace sie rzeczy. — William sie zarumienil. — Ale…

— Osobiscie nigdy tam nie bylem, chociaz wydaje mi sie, ze kapral Nobbs dostaje od nich katalog — rzekl Vimes. — Nie sadze tez, by istniala Gildia Producentow Malych Trzesacych sie Rzeczy, choc to ciekawy pomysl. W kazdym razie pan Scrope jest czysty i prowadzi legalny interes, panie de Worde. Przyjemna rodzinna atmosfera, jak slyszalem. Co sprawia, ze kupowanie… tego i owego… i malych, trzesacych sie rzeczy… jest rownie nieklopotliwe jak nabycie pol funta humbugow. Dotarly tez do mnie pogloski, ze pierwsza decyzja milego pana Scrope’a bedzie ulaskawienie lorda Vetinariego. — Jak to? Bez procesu?

— To ladnie z jego strony, prawda? — spytal Vimes przerazajaco pogodnym tonem. — Dobry poczatek kadencji. Czysta karta, nowy poczatek, nie warto rozdrapywac starych ran. Biedny czlowiek. Przepracowywal sie. Musial sie w koncu zalamac. Za rzadko wychodzil na swieze powietrze. I tak dalej. No wiec mozna bedzie go wyslac do jakiegos spokojnego miejsca i przestac sie przejmowac cala ta niemila afera. Prawdziwa ulga, nieprawdaz?

— Ale przeciez pan wie, ze on nie…

— Wiem? — zdziwil sie Vimes. — To jest oficjalna bulawa mojego urzedu, panie de Worde. Gdyby to byla maczuga nabijana gwozdziami, zylibysmy w zupelnie innym miescie. Wychodze teraz. Mowil pan, ze sie pan zastanawial. Moze powinien sie pan pozastanawiac jeszcze troche.

William przygladal sie, jak komendant strazy odchodzi. Sacharissa opanowala sie, moze dlatego ze nikt juz nie probowal jej pocieszac.

— Co teraz robimy? — spytala.

— Nie wiem. Trzeba wydac azete, jak sadze. To nasza praca.

— Ale co bedzie, jesli ci ludzie tu wroca?

— Nie wydaje mi sie, zeby wrocili. To miejsce jest teraz strzezone. Sacharissa zaczela zbierac papiery z podlogi.

— Chyba lepiej sie poczuje, jesli sie czyms zajme…

— Brawo!

— Gdybys dal mi pare akapitow o tym pozarze…

— Otto zrobil niezly obrazek — powiedzial William. — Prawda, Otto?

— O tak. Tamten jest v porzadku. Ale… — Wampir przygladal sie lezacemu na podlodze, rozbitemu ikonografowi.

— Oj… Przykro mi…

— Mam inne. — Otto westchnal. — Viecie, myslalem, ze v vielkim miescie bedzie latviej. Myslalem, ze bedzie… cyvilizovanie. Movili, ze wielkim miescie tluszcza nie przychodzi po kogos z vidlami, jak to zie dzieje w Schiischien. Przeciez zie staram. Bogovie vidza, jak zie staram. Trzy miesiace, cztery dni i siedem godzin na odvyku. Zrezygnovalem ze vszystkiego. Nawet te blade damy v aksamitnych baskinach noszonych na vierzchu, te ponetne koronkove suknie i te malenkie, no viecie, te buciki z vysokimi obcasami… to byla tortura, teraz moge zie przyznac. — Zalosnie potrzasnal glowa i spojrzal na swoja poplamiona koszule. — Tymczazem tluka mi sprzet, a moja najlepsza koszula jest cala zalana… krvia… zalana czervona, ciepla krvia… gesta, ciemna krvia… to krev… zalana krvia… kr via…

— Szybko! — Sacharissa przebiegla obok Williama. — Panie Dobrogor, prosze mu przytrzymac rece! — Machnela na krasnoludy. — Przygotowalam sie do czegos takiego. Wy dwaj, zlapcie go za nogi! Spacz, w szufladzie mojego biurka lezy wielka kaszanka!

— …Chodzic bede v sloncu, nievazne, jak zylem… — chrypial Otto.

— O bogowie, oczy mu swieca na czerwono! — wystraszyl sie William. — Co robic?

— Mozemy sprobowac znowu odciac mu glowe — zaproponowal Boddony.

— To byl bardzo marny zart — upomniala go Sacharissa.

— Zart? A czyja sie smieje?

Otto wstal. Przeklinajace krasnoludy wisialy na jego chudym ciele.

— Choc burza huczy vkolo nas, do valki ruszmy waz… — Jest silny jak tur! — zawolal Dobrogor.

— Zaraz… Moze by pomoglo, gdybysmy sie przylaczyli! — Sacharissa siegnela do torby i wyjela cienka niebieska broszure. — Zabralam to dzis rano z misji przy alei Jatek. To ich spiewnik! I… — Znow pociagnela nosem. — Takie to smutne… Nazywa sie „Chodzic w sloncu” i jest takie…

— Chcesz, zebysmy tu sobie pospiewali? — zirytowal sie Dobrogor, gdy wyrywajacy sie Otto podniosl go w powietrze.

— Zeby go wesprzec moralnie! — Sacharissa otarla oczy chusteczka. — Przeciez widzicie, ze stara sie z tym walczyc! A w dodatku oddal za nas zycie!

— Tak, ale wzial je sobie z powrotem!

William schylil sie i wyjal cos ze szczatkow ikonografii Ottona. Chochlik uciekl, ale namalowany obrazek byl widoczny, choc raczej slabo. Moze uda sie zobaczyc…

Okazalo sie, ze to niezbyt udany ikonogram czlowieka, ktory przedstawial sie jako brat Szpila. Jego twarz byla tylko biala plama w blasku swiatla, ktorego ludzie nie widza. Ale cienie poza nim…

Przyjrzal sie blizej.

— O bogowie…

Cienie poza nim zyly…

* * *

Padal deszcz ze sniegiem. Brat Szpila i siostra Tulipan, slizgajac sie, biegli poprzez zamarzajace krople. Za nimi w polmroku rozbrzmiewaly gwizdki.

Вы читаете Prawda
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату