— Jak dlugo ten nowy przetrwa? — zapytal mezczyzna siedzacy na podlodze. Pracowal nad wielkim metalowym bebnem, pelnym czegos, co dla Groata wygladalo jak bardzo skomplikowany mechanizm zegarowy. — Zepchniesz go z dachu najdalej w sobote, tak?
— Nie, panie Winton, naprawde nie ma pan powodu, zeby tak sobie ze mnie zartowac — odparl nerwowo Groat. — Kiedy pobedzie tu juz pare tygodni i troche sie urzadzi, to ja tak jakby, no… napomkne mu, ze tu jestescie, zgoda? Z golebiami wszystko w porzadku?
Rozejrzal sie po golebniku. Byl tylko jeden golab, skulony w kacie pod dachem.
— Wylecialy teraz troche pocwiczyc — wyjasnil Winton.
— Aha, oczywiscie. No, to by bylo wszystko — uznal Groat.
— Zreszta w tej chwili bardziej interesuja nas dziecioly… — Winton wyciagnal z bebna wygiety metalowy pret. — Widzisz, Alex? Mowilem ci, ze sie skrzywil. A dwa tryby sa starte do czysta…
— Dziecioly? — zdziwil sie Groat.
Nastapilo pewne obnizenie temperatury, jak gdyby powiedzial cos niewlasciwego.
— Zgadza sie, dziecioly — potwierdzil trzeci glos.
— Dziecioly, panie Emery?
Trzeci wielbiciel golebi zawsze wzbudzal u Groata nerwowosc. Chodzilo o to, ze jego oczy wydawaly sie bezustannie poruszac, jakby probowal zobaczyc wszystko naraz. I prawie zawsze trzymal jakas dymiaca rure albo inny fragment maszynerii. Oni wszyscy bardzo sie interesowali rurami i kolkami zebatymi. Dziwne, ale Groat nie widzial zadnego z nich trzymajacego golebia. Nie wiedzial, jak nalezy wielbic golebie, ale zakladal, ze raczej z bliska.
— Tak, dziecioly. — Rura w rekach pana Emery’ego zmienila kolor z czerwonego na niebieski. — Poniewaz… — Niepokojacy lokator urwal i zastanowil sie chwile. — Sprawdzamy, czy nie daloby sie ich nauczyc, zeby… a tak, zeby wystukiwaly wiadomosc, kiedy juz doleca na miejsce. Rozumie pan? To o wiele lepsze od golebi pocztowych.
— Dlaczego? — zdziwil sie Groat.
Przez moment pan Emery patrzyl na caly swiat.
— Poniewaz… moga dostarczac wiadomosci po ciemku?
— Niezle — mruknal czlowiek rozkladajacy beben.
— Moze sie bardzo przydac, to widze — przyznal Groat. — Ale nie przypuszczam, zeby dalo sie tak pokonac sekary.
— O tym wlasnie chcemy sie przekonac — oswiadczyl Winton.
— Ale bedziemy bardzo wdzieczni, jesli nikomu pan o tym nie powie — dodal pospiesznie Carlton. — Tu sa panskie trzy dolary, panie Groat. Widzi pan, nie chcielibysmy, zeby jacys ludzie ukradli nasz pomysl.
— Moje usta sa zapieczetowane — zapewnil Groat. — Nie musicie sie niczym martwic. Na Groacie mozna polegac.
Carlton przytrzymal mu drzwi.
— Wiemy o tym. Do widzenia, panie Groat.
Kiedy Groat ruszyl z powrotem, uslyszal za soba zatrzaskujace sie drzwi. Zdawalo sie, ze w golebniku wybuchl jakis spor. Ktos powiedzial glosno:
— No i dlaczego musiales mu to powiedziec?
Troche go to zabolalo — ktos uznal, ze nie mozna mu zaufac. A zsuwajac sie w dol po dlugiej drabinie, zastanawial sie, czy powinien im uswiadomic, ze dziecioly nie beda przeciez latac po ciemku. Zadziwiajace, ze tacy inteligentni chlopcy nie zauwazyli tej luki w rozumowaniu. Uznal, ze sa troche naiwni.
Sto stop nizej i cwierc mili w bok — lotem dzieciola w porze dnia — Moist podazal sciezka przeznaczenia.
W tej chwili prowadzila przez okolice znajdujaca sie w opadajacej czesci dowolnej krzywej, po ktorej wznoszacej stronie czlowiek mial nadzieje kupowac swoja nieruchomosc. Wszedzie pelno bylo smieci i graffiti. To zreszta daloby sie powiedziec o calym miescie, jednak gdzie indziej lezaly smieci lepszej jakosci, a graffiti mialo mniej bledow ortograficznych. Cala ta okolica czekala, az cos sie wydarzy — na przyklad wybuchnie naprawde wielki pozar.
I wtedy zobaczyl. Byla to jedna z tych beznadziejnych wystaw sklepow, ktorych czas zycia mierzy sie w dniach, jak Wielka Koncowa Wyprzedaz!!! skarpet majacych po dwie piety kazda, rajtuzow z trzema nogawkami i koszul z jednym rekawem, za to dlugim na cztery stopy. Okno wystawowe bylo zabite deskami, ale ponad nimi, ledwie widoczne wsrod graffiti, widnialy slowa „Powiernictwo golemow”.
Moist pchnal drzwi. Szklo zachrzescilo mu pod butami.
— Trzymaj rece tam, gdzie moge je widziec — uslyszal.
Ostroznie uniosl rece i wytezyl wzrok w ciemnosci. Stanowczo tkwila w niej kusza trzymana przez niewyrazna postac. Swiatlo, jakie zdolalo sie przecisnac miedzy deskami, odbijalo sie od czubka grotu.
— Och… — mruknal ten ktos w ciemnosci, jakby lekko poirytowany tym, ze nie ma zadnego pretekstu, by kogos zastrzelic. — No dobrze. W nocy mielismy tu wizyte.
— Ta wystawa? — spytal Moist.
— Cos takiego zdarza sie mniej wiecej raz w miesiacu. Sprzatalam tu. — Trzasnela zapalka i zaplonela lampa. — Na ogol nie atakuja samych golemow, nie teraz, kiedy kreca sie tu wolne. Ale szklo nie moze oddac.
Lampa zostala odwrocona i oswietlila wysoka mloda kobiete w waskiej, szarej welnianej sukni, z czarnymi wlosami zaczesanymi tak gladko, ze wygladala jak drewniana lalka, a z tylu zwinietymi w ciasny kok. Oczy zdradzaly slady lekkiej czerwieni, co sugerowalo, ze plakala.
— Ma pan szczescie, ze mnie zastal — powiedziala. — Przyszlam tylko, zeby sprawdzic, czy czegos nie zabrali. Chce pan sprzedac czy wynajac? Moze pan juz opuscic rece — dodala i schowala kusze pod lade.
Moist opuscil rece i powtorzyl niepewnie:
— Sprzedac czy wynajac?
— Golema — dokonczyla tonem kogos, kto rozmawia z osobnikiem opoznionym w rozwoju. — Jestesmy Powiernictwem Go-lemow. Kupujemy albo wynajmujemy go-lemy. Chce pan sprzedac go-lema czy wynajac go- lema?
— Dzie-ku-je — odparl Moist. — Mam go-lema. To znaczy, go-lem dla mnie pra-cu-je.
— Naprawde? A gdzie? — zdziwila sie kobieta. — I mysle, ze mozemy chyba troche przyspieszyc.
— W Urzedzie Pocztowym.
— Ach, Pompa 19… Mowil, ze pracuje w sluzbie rzadowej.
— Nazywamy go panem Pompa — oswiadczyl z godnoscia Moist.
— Naprawde? I ogarnia pana wtedy cieple uczucie milosierdzia?
— Slucham? Co takiego?
Moist byl troche oszolomiony. Zaczynal podejrzewac, ze ta kobieta z surowa mina nabija sie z niego.
— Przepraszam. — Westchnela. — Jestem troche nerwowa. Cegla ladujaca na biurku moze popsuc nastroj. Powiedzmy tyle, ze one nie widza swiata w taki sam sposob jak my, jasne? Maja uczucia, na swoj sposob, ale nie takie jak nasze. Zreszta… W czym moge panu pomoc, panie…
— Von Lipwig — przedstawil sie Moist i zeby najgorsze miec za soba, dodal: — Moist von Lipwig.
Kobieta nawet sie nie usmiechnela.
— Lipwig, niewielkie miasteczko w Bliskim Uberwaldzie — stwierdzila, podnoszac cegle lezaca wsrod odpryskow szkla na biurku. Przyjrzala sie jej krytycznie, a potem odwrocila do stojacej z tylu starej szafki na dokumenty i schowala pod litera C. — Glowny artykul eksportowy to oczywiscie ich slynne psy, na drugim miejscu lokalne piwo, oprocz dwoch tygodni w Sektobrze, kiedy eksportuja… uzywane piwo, prawdopodobnie.
— Nie wiem. Wyjechalismy, kiedy bylem jeszcze maly — wyznal Moist. — Jesli o mnie chodzi, to tylko zabawne nazwisko.
— No to prosze porownac z Adora Belle Dearheart…
— Och, to wcale nie jest zabawne nazwisko — stwierdzil Moist.
— Wcale — zgodzila sie Adora Belle Dearheart. — W tej chwili jestem calkowicie pozbawiona poczucia