kontakcie z reszta Audytorow, ryzyko jest minimalne i warte podjecia dla osiagniecia zalozonego celu.
Zbudowali kobiete. To byl logiczny wybor. Wprawdzie mezczyzni posiadaja bardziej oczywista wladze, jednak sprawujac ja, narazaja sie czesto na osobiste ryzyko, a zadnemu z Audytorow nie odpowiadala perspektywa takiego zagrozenia. Piekne kobiety za to czesto osiagaly bardzo wiele, tylko sie usmiechajac do poteznych mezczyzn.
Cala kwestia piekna sprawila Audytorom wiele trudnosci. Piekno nie ma zadnego sensu na poziomie molekularnym. Jednak dokladne badania pozwolily odkryc fakt, ze kobieta przedstawiona na obrazie
Rezultat przekroczylby najsmielsze marzenia Audytorow, gdyby kiedykolwiek marzyli. Teraz, kiedy mieli juz swojego agenta, swojego niezawodnego czlowieka, wszystko stalo sie mozliwe. Uczyli sie szybko, a przynajmniej zbierali dane, co uwazali za identyczne z uczeniem sie.
Podobnie jak lady LeJean. Byla czlowiekiem od dwoch tygodni, dwoch oszalamiajacych, szokujacych tygodni. Kto mogl przewidziec, ze mozg dziala w taki sposob? Albo ze kolory maja znaczenie wykraczajace daleko, bardzo daleko poza analize widma? Jak moglaby choc probowac zaczac opisywac blekitnosc blekitu? Albo odkrycie, jak wiele myslenia mozg przeprowadza calkiem samodzielnie? Niekiedy ja to przerazalo. Przez polowe czasu wydawalo sie, ze jej mysli nie naleza do niej.
Troche ja zaskoczylo, kiedy odkryla, ze nie chce o tym mowic innym Audytorom. O wielu rzeczach nie chciala im mowic. I przeciez nie musiala!
Miala wladze. Och, nad Jeremym, to oczywiste, choc obecnie ta wladza stawala sie troche niepokojaca. Powodowala, ze jej cialo zachowywalo sie calkiem samodzielnie — na przyklad czerwienilo sie na twarzy. Ale miala tez wladze nad innymi Audytorami. Sprawiala, ze stawali sie nerwowi.
Oczywiscie pragnela, by projekt sie powiodl. Taki byl ich cel: uporzadkowany, przewidywalny wszechswiat, gdzie wszystko pozostawalo na swoim miejscu. Gdyby Audytorzy marzyli, to byloby ich kolejnym marzeniem.
Tylko ze… Tylko ze…
Ten mlody czlowiek usmiechnal sie do niej niepewnie i wszechswiat okazal sie o wiele bardziej chaotyczny, niz Audytorzy podejrzewali.
A duza czesc tego chaosu rozgrywala sie w glowie lady LeJean.
Lu-tze i Lobsang przeszli przez Bong Phut i Long Nap niczym duchy o zmierzchu. Ludzie i zwierzeta stali sie niebieskawymi statuami i absolutnie, jak powiedzial Lu-tze, nie wolno bylo ich dotykac, w zadnych okolicznosciach.
Lu-tze naladowal swa podrozna sakwe jedzeniem z kilku mijanych domow, pamietajac, zeby zostawic w tych miejscach male miedziane zetony.
— To znaczy, ze jestesmy im wdzieczni — wyjasnil, napelniajac tez sakwe Lobsanga. — Nastepny mnich, ktory tutaj dotrze, bedzie musial dac komus minute czy dwie.
— Minuta czy dwie to niewiele.
— Dla umierajacej kobiety, ktora chce sie pozegnac z dziecmi, to cale zycie. Czyz nie jest napisane: „Kazda sekunda sie liczy”? Idziemy dalej.
— Jestem zmeczony, sprzataczu!
— Powiedzialem przeciez, ze liczy sie kazda sekunda.
— Kazdy musi czasem sie przespac!
— Owszem, ale jeszcze nie teraz — nie ustepowal Lu-tze. — Mozemy odpoczac w jaskiniach niedaleko Songset. Nie mozesz zwijac czasu, kiedy spisz, rozumiesz?
— Mozemy uzyc tych wirnikow — zaproponowal Lobsang.
— Tak, w teorii.
— W teorii? Moga rozwinac dla nas czas! Bedziemy spali raptem kilka sekund…
— Sa przeznaczone tylko na sytuacje krytyczne — odparl surowo Lu-tze.
— A jak definiujemy sytuacje krytyczna, sprzataczu?
— Sytuacja krytyczna nastapi wtedy, kiedy uznam, ze nadeszla pora, by uzyc nakrecanych prokrastynatorow skonstruowanych przez Qu, drogi chlopcze. Pas ratunkowy sluzy ratowaniu zycia… I wtedy dopiero wyprobuje te nieskalibrowane, niepoblogoslawione wirniki napedzane sprezynami. Kiedy bede musial. Wiem, ze Qu uwaza…
Lobsang mrugnal i potrzasnal glowa. Lu-tze chwycil go za ramie.
— Znowu cos poczules?
— Jakby zab wbil mi sie do mozgu. — Lobsang roztarl glowe. Wyciagnal reke. — To nadeszlo stamtad.
— Bol przyszedl stamtad? — Lu-tze przyjrzal sie chlopcu z uwaga. — Tak jak ostatnim razem? Ale nigdy przeciez nie znalezlismy metody wykrywania, ktoredy…
Przerwal i siegnal do sakwy. Potem uzyl tej sakwy, by odgarnac snieg z plaskiego kamienia.
— Zobaczymy, co…
Kolorowe ziarenka odbijaly sie i rozsypywaly na boki. Nie mialy czulosci mandali, ale wsrod chaosu widoczny byl niebieski kwiat.
Lu-tze spojrzal badawczo na Lobsanga.
— Zostalo udowodnione, ze nikt nie moze zrobic tego, co wlasnie zrobiles — powiedzial. — Nigdy nie odkrylismy zadnego sposobu ustalenia, gdzie wywolywane jest zawirowanie czasowe.
— Eee… przepraszam. — Lobsang uniosl dlon do policzka. Byl wilgotny. — Ale… co zrobilem?
— Potrzebne sa wielkie… — Lu-tze urwal. — W tamtym kierunku lezy Ankh-Morpork. Wiedziales o tym?
— Nie! Zreszta sam miales przeczucie, ze wszystko to dzieje sie w Ankh-Morpork!
— Owszem, ale za mna stoi cale zycie doswiadczen i cynizmu. — Lu-tze zebral piasek do woreczka. — A ty jestes po prostu utalentowany. Idziemy.
Kolejne rozkrojone cienko cztery sekundy doprowadzily ich ponizej linii wiecznych sniegow, na osypujace sie pod stopami piargi, a potem przez lasy olch niewiele wyzszych niz oni. I tam wlasnie spotkali stojacych w szerokim kregu lowcow.
Mysliwi nie zwrocili na nich specjalnej uwagi. W tych okolicach mnichow widywalo sie czesto. Przywodca — w kazdym razie ten, ktory krzyczal, a ci sa zwykle przywodcami — uniosl glowe i gestem kazal im przejsc dalej.
Lu-tze przystanal jednak i spojrzal przyjaznie na cos posrodku kregu. Cos takze na niego popatrzylo.
— Niezla zdobycz — powiedzial. — Co teraz zrobicie, chlopcy?
— A czy to twoja sprawa? — burknal przywodca.
— Nie, skad. Tak tylko spytalem. Wy, chlopcy, jestescie z nizin, co?
— Tak. Zdziwilbys sie, co mozna dostac za zlapanie jednego takiego.
— Tak — przyznal Lu-tze. — Rzeczywiscie bys sie zdziwil.