Lobsang przygladal sie lowcom. Bylo ich kilkunastu, wszyscy ciezko uzbrojeni i wszyscy czujnie obserwowali sprzatacza.

— Dziewiecset dolarow za dobra skore i dodatkowo tysiac za stopy — poinformowal przywodca.

— To sporo — przyznal Lu-tze. — Duzo pieniedzy jak za pare stop.

— Dlatego ze to wielkie stopy. A wiesz, co mowia o mezczyznach z wielkimi stopami?

— Ze potrzebuja wiekszych butow?

— Dobra, dobra. — Lowca wyszczerzyl zeby. — Kupa bzdur, moim zdaniem, ale bogate i podstarzale chlopaki z mlodymi zonami na Kontynencie Przeciwwagi zaplaca majatek za sproszkowana stope yeti.

— A ja myslalem, ze sa pod ochrona — rzekl Lu-tze, opierajac miotle o drzewo.

— Przeciez to tylko odmiana trolli. Kto bedzie je tutaj chronil? — rzucil lowca.

Za nim miejscowi przewodnicy, ktorzy znali Pierwsza Zasade, odwrocili sie i rzucili do ucieczki.

— Ja — oznajmil Lu-tze.

— Och… — Tym razem usmieszek lowcy stal sie nieprzyjemny. — Nie masz nawet zadnej broni. — Obejrzal sie, by spojrzec na uciekajacych przewodnikow. — Jestes pewnie jednym z tych dziwacznych mnichow, co zyja w kotlinach, tak?

— Zgadza sie — przyznal Lu-tze. — Maly, usmiechniety, dziwaczny mnich. Calkowicie nieuzbrojony.

— A nas jest pietnastu. Uzbrojonych niezle, jak widzisz.

— Bardzo wazne jest, zebyscie wszyscy byli dobrze uzbrojeni. — Sprzatacz podkasal rekawy. — To troche wyrownuje szanse.

Zatarl rece. Nikt nie zdradzal ochoty, by sie wycofac.

— Ehm… Czy ktorys z was, chlopcy, slyszal o jakichs zasadach? — zapytal po chwili.

— Zasadach? — zdziwil sie ktorys z lowcow. — Jakich zasadach?

— No wiecie… Takich zasadach jak… Zasada Druga, powiedzmy, albo Zasada Dwudziesta Siodma. Jakiekolwiek zasady tego rodzaju.

Dowodzacy lowca zmarszczyl czolo.

— Co ty, chlopie, wygadujesz, do wszystkich potepiencow?

— Ehm… Zaden ze mnie chlop, raczej sporo wiedzacy, stary, calkiem nieuzbrojony dziwaczny mnich — poprawil go Lu-tze. — Zastanawiam sie, czy cokolwiek w tej sytuacji budzi w was, no wiecie, pewna nerwowosc?

— Znaczy, ze my jestesmy dobrze uzbrojeni i mamy przewage liczebna, a ty sie tak wycofujesz?

— Aha. No tak. Byc moze, mamy tu do czynienia z nieporozumieniem kulturowym. No wiec co powiecie… na to? — Lu-tze stanal na jednej nodze i chwiejac sie lekko, wzniosl obie rece. — Ai! Hai-iii! Ye-hai! Nic? Nikt nie kojarzy?

Wsrod lowcow dalo sie zauwazyc pewne oznaki zdumienia.

— Czy to z ksiazki? — zapytal jeden, troche bardziej inteligentny. — Grubej?

— Usiluje wlasnie tutaj ustalic — wyjasnil Lu-tze — czy macie jakiekolwiek pojecie, co sie stanie, kiedy spora grupa uzbrojonych mezczyzn sprobuje zaatakowac drobnego, starego i nieuzbrojonego mnicha.

— Tak mi sie wydaje — rzekl intelektualista oddzialu — ze stanie sie on bardzo pechowym mnichem.

Lu-tze wzruszyl ramionami.

— No coz — mruknal. — W takim razie trzeba sprobowac tym trudniejszym sposobem.

Jakas rozmyta plama uderzyla intelektualiste w kark. Przywodca sprobowal zrobic krok naprzod i zbyt pozno odkryl, ze ma zwiazane sznurowki. Lowcy siegali po noze, ktorych nie bylo juz w pochwach, po miecze, ktore w niewyjasniony sposob staly oparte o drzewo po przeciwnej stronie polany. Cos podcinalo im nogi, niewidzialne lokcie trafialy w miekkie czesci ciala, ciosy padaly z pustki. Ci, ktorzy runeli na ziemie, szybko sie uczyli, ze lepiej na niej zostac. Podniesiona glowa bolala.

Lowiecki oddzial zmienil sie w ludzi lezacych pokornie na ziemi i jeczacych cicho. Dopiero wtedy uslyszeli niski, rytmiczny odglos.

Yeti klaskal. Byly to powolne oklaski, poniewaz mial bardzo dlugie ramiona. Ale kiedy dlonie sie spotykaly, mialy za soba dluga droge i cieszyly sie na swoj widok. Uderzenia odbijaly sie echem wsrod gor.

Lu-tze pochylil sie i chwycil przywodce za brode.

— Jesli milo spedziliscie to popoludnie, opowiedzcie o tym kolegom — rzekl. — I przekazcie, zeby pamietali o Pierwszej Zasadzie.

Puscil lowce, podszedl do yeti i sie sklonil.

— Czy uwolnic pana, czy woli pan sam to zrobic?

Yeti wyprostowal sie, spojrzal na obejmujaca mu noge okrutna zelazna pulapke, po czym skoncentrowal sie na chwile.

Pod koniec owej chwili stal oddalony nieco od pulapki, ktora wciaz byla zastawiona i prawie calkiem ukryta pod liscmi.

— Dobra robota — pochwalil Lu-tze. — Metodyczna. I bardzo plynna. Zmierzal pan w strone nizin?

Yeti musial zgiac sie wpol, by zblizyc swa dluga twarz do Lu-tze.

— Teak — powiedzial.

— Co chce pan uczynic z tymi ludzmi?

Yeti obejrzal sie na przerazonych lowcow.

— Cieemno bedzie zeareaz — stwierdzil. — Nie mea przeewodnikow.

— Maja pochodnie — zauwazyl Lu-tze.

— Ha, ha — powiedzial yeti. Wlasnie powiedzial, a nie rozesmial sie. — To dobrze. Pochodnie wideac nooca.

— Aha. No tak. Czy zechce pan nas poniesc? To naprawde wazne.

— Ciebie i teego szybkieego chlopeakea, co go team wideac?

Plama szarosci na skraju polany stala sie nieco zdyszanym Lobsangiem, ktory odrzucil trzymana w dloni zlamana galaz.

— Chlopak ma na imie Lobsang. Szkole go — wyjasnil Lu-tze.

— Wygladea, ze musisz sie spieeszyc, zeanim ci sie skooncza rzeczy, ktorych niee wie — oswiadczyl yeti. — Ha, ha.

— Sprzataczu, co ty… — zaczal Lobsang, podchodzac do nich.

Lu-tze przylozyl palec do warg.

— Nie przy naszych powalonych przyjaciolach — ostrzegl. — Staram sie, by w rezultacie naszych dzisiejszych dokonan Pierwsza Zasada zyskala w tej okolicy wiekszy szacunek.

— Ale to ja musialem wszy…

— Ruszajmy. — Lu-tze uciszyl go gestem reki. — Mysle, ze przespimy sie wygodnie, kiedy nasz przyjaciel nas poniesie.

Lobsang zerknal na yeti, a potem znow na Lu-tze. I znow na yeti. Stwor byl wysoki. W pewien sposob przypominal trolle, ktore chlopiec spotykal w miescie, tyle ze byl chudy. Prawie dwa razy wyzszy niz czlowiek, wiekszosc z tego dodatkowego wzrostu zawdzieczal cienkim nogom. Rece takze mial cienkie, a stopy rzeczywiscie wielkie. Jego korpus wygladal jak kula futra.

— Jesli w dowolnym momencie mogl sie wydostac z pulap… — zaczal.

— Jestes uczniem, zgadza sie? — przerwal mu Lu-tze. — A ja jestem mistrzem? Na pewno gdzies to sobie zapisalem…

— Ale obiecales, ze nie bedziesz powtarzal tych przemadrzalych…

— Pamietaj o Pierwszej Zasadzie! Aha, i zabierz ktorys z tych mieczy. Wkrotce bedzie nam potrzebny. W porzadku, wasza wysokosc…

Yeti podniosl ich delikatnie, ale pewnie, usadzil sobie na ramionach i ruszyl po sniegu miedzy drzewami.

— Przytulnie tu, co? — odezwal sie po chwili Lu-tze. — Ich siersc jest w jakis sposob uprzedziona z kamieni, ale calkiem wygodna.

Z drugiego ramienia nie dobiegla zadna odpowiedz.

— Spedzilem troche czasu wsrod yeti — ciagnal sprzatacz. — Zadziwiajacy lud. Nauczyly mnie tego i owego. Wartosciowe rzeczy. Czyz nie jest bowiem napisane: „Poki zycia, poty nauki”?

Odpowiedziala mu cisza — rodzaj urazonego, demonstracyjnego milczenia.

Вы читаете Zlodziej czasu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату