Jesli kon Smierci pozwoli komus sie dosiasc, ten ktos trzyma sie na grzbiecie, z siodlem czy bez. Nie istniala tez gorna granica liczby osob, jakie mogl poniesc — przeciez zdarzaly sie nagle wybuchy epidemii.
Historycy nie zwracali na niego uwagi. Konie nie wchodza do bibliotek.
Susan wskoczyla na siodlo. Wiele juz razy zalowala, ze nie urodzila sie calkiem czlowiekiem, osoba w pelni normalna, i w rzeczywistosci chocby jutro zrezygnowalaby ze wszystkiego…
…oprocz Pimpusia.
Po chwili odciski czterech kopyt zaplonely nad biblioteka niczym plazma, a potem rozwialy sie wolno.
W ciszy slychac bylo tylko chrzest stop yeti na sniegu i wycie wiecznego gorskiego wichru.
W koncu odezwal sie Lobsang.
— Mowiac „odciac mu glowe”, masz na mysli…
— Oddzielenie jego glowy od ciala — wyjasnil Lu-tze.
— A… jemu to nie przeszkadza? — Lobsang mowil tonem kogos, kto bardzo ostroznie bada wszystkie zakatki nawiedzanej groty.
— Noo, to jest pewnea niewygodea — przyznal yeti. — Wleasciwie to takea sztuczkea towearzyskea. Eale nie mea problemu, jeesli mea pomoc. Sprzeateacz zeawsze byl dlea neas doobry. Winni mu jestesmy wieele przyslug.
— Probowalem nauczac ich Drogi — wyjasnil z duma Lu-tze.
— Teak. Beardzo uzytecznea. „Najwolniej gotuje sie woda w szorowanym garnku” — powiedzial yeti.
Ciekawosc walczyla w glowie Lobsanga z irytacja — i zwyciezyla.
— Co przeoczylem? — zapytal. — Nie umrzesz?
— Jea nie umre? Z odreabana glowa? Smieszne! Ho, ho — rzekl yeti. — Oczywisciee, ze umre. Eale to nie teakea streasznea rzecz.
— Cale lata zajelo nam wykrycie, o co im chodzi — wtracil Lu-tze. — Te ich petle plataly figle w dzialaniu mandali, dopoki opat nie wymyslil, jak je uwzglednic. Yeti wymarly juz trzy razy.
— Trzy razy? — zdziwil sie Lobsang. — To sporo wymierania. Przeciez wiekszosci gatunkow udaje sie to tylko raz, prawda?
Yeti wszedl teraz miedzy wyzsze drzewa, w wiekszosci stare sosny.
— Tu bedzie dobre miejsce — uznal Lu-tze. — Zechce nas pan zdjac?
— A my odrabiemy panu glowe… — dokonczyl slabym glosem Lobsang. — Co ja wygaduje? Nikomu nie bede ucinac glowy!
— Przeciez slyszales, ze mu to nie przeszkadza — przypomnial sprzatacz, kiedy yeti delikatnie postawil ich na ziemi.
— Nie o to chodzi! — zawolal gniewnie chlopiec.
— Przeciez to jego glowa — zauwazyl Lu-tze.
— Ale mnie to przeszkadza!
— No coz, w takim razie… Czyz nie jest napisane: Jesli chcesz, zeby cos bylo zrobione jak nalezy, zrob to sam”?
— Teak, jest — zgodzil sie yeti.
Lu-tze odebral Lobsangowi miecz. Trzymal go niepewnie, jak ktos nieprzyzwyczajony do broni. Yeti przykleknal uprzejmie.
— Wszystko zaktualizowane?
— Teak.
— Nie moge uwierzyc, ze naprawde chcesz to zrobic! — jeknal Lobsang.
— To ciekawe — stwierdzil Lu-tze. — Pani Cosmopilite mowi: „Zobaczyc znaczy uwierzyc”. Co dziwne, Wielki Wen powiedzial: „Zobaczylem. I wierze”!
Zamachnal sie mieczem i odcial yeti glowe.
Zabrzmial dzwiek, jakby ktos rozcial na pol glowke kapusty, a potem glowa potoczyla sie do kosza przy wtorze oklaskow tlumu i okrzykow „Nie ma co, dobra robota!”. Quirm byl milym, spokojnym i praworzadnym miastem, a rada miejska zachowywala go w takim stanie z pomoca polityki karnej, laczacej maksimum odstraszania i minimum mozliwosci recydywy.
SPRUWACZ „RZEZNIK” SMARTZ?
Zmarly Spruwacz roztarl szyje.
— Domagam sie wznowienia procesu! — oznajmil.
TO MOZE NIE BYC NAJLEPSZY MOMENT, ostrzegl Smierc.
— Nie moglo to byc morderstwo, poniewaz… — Dusza Spruwacza Smartza przeszukala widmowe kieszenie i znalazla upiorny kawalek papieru. Rozlozyla go i ciagnela glosem kogos, dla kogo slowo pisane to trudna droga pod gore. — Poniewaz rowno-waga mojego umyslu byla za-sklocona.
DOPRAWDY? — zdziwil sie uprzejmie Smierc. Przekonal sie, ze najlepiej pozwolic niedawno zmarlym zrzucic z barkow cale brzemie.
— Tak, bo naprawde, ale naprawde chcialem go zabic, tak? A nie powiesz, ze to normalny stan umyslu, tak? Zreszta byl krasnoludem, wiec nie powinienem odpowiadac jak za czlowieka.
ROZUMIEM, ZE TO BYL SIODMY KRASNOLUD, JAKIEGO ZABILES.
— Jestem bardzo podatny na bycie za-skloconym — wyjasnil Spruwacz. — Tak po prawdzie to w tym wszystkim ja jestem ofiara. Potrzebowalem tylko odrobiny zrozumienia i wspolczucia, kogos, kto przez piec minut spojrzy z mojego punktu widzenia…
JAKI BYL TWOJ PUNKT WIDZENIA?
— Moim zdaniem wszystkim krasnoludom sie nalezy, zeby je porzadnie skopac. Ale zaraz, ty jestes Smierc! Tak?
TAK, ISTOTNIE.
— Jestem twoim fanem! Zawsze chcialem cie poznac, wiesz? Mam cie wytatuowanego na ramieniu, popatrz! Sam to zalatwilem!
Oszolomiony Spruwacz obejrzal sie, slyszac stukanie kopyt. Mloda kobieta w czerni prowadzila ku nim wielkiego bialego wierzchowca, kompletnie niezauwazalna dla tlumu skupionego wokol straganow zjedzeniem, straganow z pamiatkami i gilotyny.
— Masz nawet parking z obsluga! — zachwycil sie Spruwacz. — To wlasnie nazywam stylem!
I nagle zniknal.
CO ZA DZIWNY OSOBNIK, stwierdzil Smierc. OCH, SUSAN, DZIEKUJE, ZE PRZYSZLAS. KRAG NASZYCH POSZUKIWAN SIE ZAWEZA.
— Naszych poszukiwan?
WLASCIWIE TWOICH.
— Wiec teraz sa tylko moje?
JA MUSZE ZAJAC SIE CZYMS INNYM.
— Czyms wazniejszym niz koniec swiata?
KIEDY TO WLASNIE Z POWODU KONCA SWIATA. REGULY MOWIA, ZE JEZDZCY POWINNI WYRUSZYC.
— Ta stara legenda? Ale przeciez nie musisz tego robic!
TO JEDNA Z MOICH FUNKCJI. MUSZE PRZESTRZEGAC REGUL.
— Dlaczego? Oni przeciez je lamia!
NAGINAJA. ZNALEZLI SZCZELINE. JA NIE MAM TEGO RODZAJU WYOBRAZNI.
To tak jak z Jasonem i bitwa o Komorke z Materialami Pismiennymi. Czlowiek szybko sie przekonywal, ze „Nikomu nie wolno otwierac drzwiczek do Komorki z Materialami Pismiennymi” jest zakazem, ktorego siedmiolatek zwyczajnie nie potrafi zrozumiec. Trzeba sie zastanowic i wyrazic to w terminach bardziej bezposrednich, na przyklad „Nikomu, Jasonie, chocby nie wiem co, nie, nawet gdyby mu sie zdawalo, ze slyszy wolanie o pomoc, nikomu… uwazasz, co mowie, Jasonie?… nie wolno otwierac drzwiczek do Komorki z Materialami Pismiennymi ani