Smierc znalazl Zaraze w hospicjum w Llamedos. Zaraza lubil szpitale. Zawsze mial w nich cos do roboty.
W tej chwili probowal usunac znad peknietej umywalki tabliczke „Umyj rece!”. Obejrzal sie.
— Ach, to ty… — mruknal. — Mydlo? Ja im dam mydlo!
PRZESLALEM CI WEZWANIE, POWIEDZIAL SMIERC.
— Aha. No tak. Rzeczywiscie. Tak — przyznal Zaraza, wyraznie zaklopotany.
NADAL MASZ SWOJEGO KONIA?
— Oczywiscie, ale…
TO BYL PIEKNY RUMAK.
— Posluchaj, Smierc… chodzi o to… wiesz, nie w tym rzecz, ze nie podzielam twojego punktu widzenia, ale… Przepraszam.
Zaraza odstapil na bok, kiedy ubrana na bialo zakonnica przeszla miedzy dwojka Jezdzcow, zupelnie nie zdajac sobie sprawy z ich obecnosci. Skorzystal jednak z okazji, by dmuchnac jej w twarz.
— Tylko lekka grypa — zapewnil, widzac mine Smierci.
CZYLI MOZEMY NA CIEBIE LICZYC, TAK?
— Ze wyrusze…
TAK.
— Na Wielki Wystep…
TEGO SIE OD NAS OCZEKUJE.
— Ilu z pozostalych przekonales?
TY JESTES PIERWSZY.
— Ehm…
Smierc westchnal. Oczywiscie, juz na dlugo przed pojawieniem sie ludzi istnialo mnostwo chorob, ale ludzie stworzyli Zaraze. Byli prawdziwymi geniuszami, jesli chodzi o tloczenie sie blisko siebie, wloczenie sie gdzies po dzunglach czy wygodne umieszczanie smietnika tuz obok studni. Zaraza byl zatem czesciowo ludzki, ze wszystkim, co sie z tym wiazalo.
ROZUMIEM.
— Jesli tak stawiasz sprawe…
BOISZ SIE?
— Ja… pomysle o tym.
TAK. JESTEM TEGO PEWIEN.
Pani Ogg chlusnela sporo brandy do swej szklanki. Spojrzala pytajaco na Susan i pomachala butelka.
— Nie, dziekuje.
— Jak chcesz, jak chcesz. — Czarownica odstawila butelke i pociagnela brandy, jakby to bylo piwo. — Jakis mezczyzna zapukal do drzwi — powiedziala. — Trzy razy sie zjawil w moim zyciu. Ostatnio, bo ja wiem, jakies dziesiec dni temu. Szukal akuszerki…
— Dziesiec dni temu? — zdziwila sie Susan. — Przeciez chlopiec ma co najmniej sze…
Zamilkla.
— Aha, zrozumialas. Od razu zauwazylam, ze jestes bystra. Czas nie mial dla niego znaczenia. Szukal najlepszej akuszerki. I wyszlo chyba na to, ze uslyszal o mnie, ale pomylil daty. Tak jakbys ty albo ja zastukaly do niewlasciwych drzwi. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Wiecej, niz pani sadzi — zapewnila Susan.
— Za trzecim razem… — kolejny lyk brandy — …byl juz mocno zdenerwowany. Stad wiedzialam, ze to tylko czlowiek, mimo pozniejszych wydarzen. Bo on panikowal, prawde mowiac. Ciezarnym ojcom czesto sie to zdarza. Ciagle powtarzal, ze musimy zaraz ruszac i ze nie ma czasu. A przeciez mial caly czas swiata, tyle ze nie myslal rozsadnie, bo mezowie nigdy nie mysla, kiedy nadchodzi ta chwila. Panikuja, poniewaz to juz nie jest ich swiat.
— A co sie stalo potem? — spytala Susan.
— Zabral mnie swoim… no, podobny byl do ktoregos z tych dawnych rydwanow, i pojechalismy do… — Pani Ogg sie zawahala. — Wiele niezwyklych rzeczy w zyciu widzialam, musisz wiedziec — oswiadczyla, jakby przygotowujac grunt dla sensacji.
— Moge w to uwierzyc.
— To byl zamek zbudowany ze szkla.
Rzucila Susan takie spojrzenie, jakby wyzywala ja, by sprobowala nie dowierzac. Susan postanowila troche ja ponaglic.
— Pani Ogg, w jednym z moich najwczesniejszych wspomnien pomagam karmic Bladego Konia. Wie pani? Tego, ktory czeka przed domem. Wierzchowca Smierci. Ma na imie Pimpus. Wiec prosze juz nie przerywac. Praktycznie nie istnieje granica tego, co uwazam za normalne.
— Byla tam kobieta… no, w koncu byla kobieta — opowiadala czarownica. — Mozesz sobie wyobrazic kogos, kto eksploduje i rozpada sie w milion kawalkow? No tak, mysle, ze mozesz. No wiec wyobraz sobie cos odwrotnego. Jest jakby mgla, a potem cala splywa w jedno miejsce i szszu… jest kobieta. Potem szszuu… i znowu mgla. I przez caly czas ten dzwiek…
Pani Ogg przejechala palcem po brzegu szklanki. Szklo zadzwieczalo.
— Kobieta na zmiane… ucielesniala sie i znowu znikala? Dlaczego?
— Bo byla wystraszona, oczywiscie. Pierwszy raz, rozumiesz. — Pani Ogg usmiechnela sie szeroko. — Osobiscie nigdy nie mialam z tym klopotow, ale pomagalam przy wielu narodzinach, kiedy dla dziewczyny wszystko bylo nowe, wiec sie bala jak demony, a kiedy parcie przeszlo w pchanie, jesli chwytasz, co mam na mysli, to takie stare powiedzonko akuszerskie, wtedy wrzeszcza i przeklinaja ojca, i tak sobie mysle, ze oddalyby wszystko, zeby sie znalezc gdzie indziej. No wiec ta dama mogla sie znalezc gdzie indziej. Wpadlibysmy w niezle bagno, gdyby nie ten mezczyzna, jak sie okazalo.
— Mezczyzna, ktory pania sprowadzil?
— Byl taki jakby zagraniczny, rozumiesz. Jak ci ludzie w poblizu Osi. Lysy jak lyska. Pamietam, ze pomyslalam sobie: Wygladasz mi pan na mlodego czlowieka, ale takiego, co to jest mlody juz od bardzo, bardzo dawna, o ile moge to ocenic. Normalnie nie pozwalam zadnym mezczyznom na to patrzec, ale on siedzial tam, rozmawial z nia w tej zagranicznej mowie, spiewal jej piosenki i recytowal jakies wiersze, i uspokajal ja, az sie pojawila z powietrza, a ja juz czekalam, wiec poszlo raz-dwa, gotowe. I potem zniknela. Tylko ze ciagle tam byla, tak mysle. W powietrzu.
— Jak wygladala? — chciala wiedziec Susan.
Pani Ogg spojrzala na nia z ukosa.
— Musisz pamietac, jaki mialam widok ze swojego miejsca — powiedziala. — Taki opis, jaki moge ci podac, to nie cos, co mozna by umiescic na afiszu, jesli rozumiesz, o co mi chodzi. Zreszta w takiej chwili zadna kobieta nie wyglada najlepiej. Byla mloda i miala ciemne wlosy… — Pani Ogg ponownie napelnila szklaneczke, wiec milczenie potrwalo dluzej. — I byla tez stara, jesli chcesz znac prawde. Nie stara jak ja. Stara.
Zapatrzyla sie w ogien.
— Stara jak ciemnosc i gwiazdy — rzucila w strone plomieni.
— Chlopca zostawili przed Gildia Zlodziei — odezwala sie Susan, by jakos wypelnic cisze. — Uznali zapewne, ze przy takich uzdolnieniach latwo sobie poradzi.
— Chlopiec? Ha… Wytlumacz mi, panienko… Dlaczego mowimy „on”?
Lady LeJean starala sie byc silna.
Nie zdawala sobie sprawy, w jakim stopniu ludzkie istoty kontrolowane sa przez cialo. Dokuczalo jej bez przerwy. Ciagle bylo zbyt zimne, zbyt gorace, zbyt pelne, zbyt puste, zbyt zmeczone…