Musiala przerwac, gdyz Aniol zerwal znad glowy aureole i przeciagal ja po spojonej rdza krawedzi obu kartek. Strzelaly iskry i zgrzytalo, jakby kot zsuwal sie po tablicy.
Strony odskoczyly z brzekiem.
— Wreszcie! Zobaczmy… — Przegladal odsloniety tekst. — To zalatwione… to tez… Oj… — Uniosl glowe. — Niedobrze — powiedzial. — Teraz mamy problem.
Kometa wystrzelila ze swiata w dole i rosla wyraznie. Przemknela plomieniem po niebie; rozpalone fragmenty odrywaly sie od niej i spadaly, odslaniajac — kiedy zblizyla sie juz do Jezdzcow — rydwan ognia.
Plomienie byly blekitne. Rydwan plonal zimnem.
Stojaca w nim postac nosila helm zaslaniajacy cala twarz. Najbardziej charakterystyczna jego cecha byly dwa otwory na oczy, wygladajace troche jak skrzydla motyla, ale bardziej jak slepia dziwnej, obcej istoty. Ognisty kon, ledwie spocony, zwolnil do klusa i stanal. Pozostale wierzchowce, nie zwazajac na swych jezdzcow, przesunely sie, by zrobic mu miejsce.
— No nie! — jeknal Glod i z niesmakiem machnal reka. — On tez? Mowilem przeciez: A co bedzie, jesli on wroci? Mowilem, prawda? Pamietacie, jak wtedy wyrzucil minstrela przez okno hotelu w Zok? Czy nie powiedzialem…
ZAMKNIJ SIE, przerwal mu Smierc. Skinal czaszka. WITAJ, RONNIE. MILO CIE ZNOWU WIDZIEC. ZASTANAWIALEM SIE, CZY PRZYBEDZIESZ.
Reka, wlokaca za soba kleby lodowatej pary, uniosla sie i zdjela helm.
— Czesc, chlopaki — rzucil uprzejmie Chaos.
— Eee… Dawnosmy sie nie widzieli — odezwal sie Zaraza.
Wojna odchrzaknal.
— Slyszalem, ze niezle sobie radzisz.
— Istotnie — przyznal Chaos starannie opanowanym tonem. — Handel mlekiem i przetworami mlecznymi ma prawdziwa przyszlosc.
— No tak… swiat zawsze bedzie potrzebowal sera — stwierdzil desperacko Wojna. — Haha.
— Wyglada na to, ze macie drobny problem — zauwazyl Ronnie.
— Poradzimy so… — zaczal Glod.
NIE PORADZIMY SOBIE, oznajmil Smierc. WIESZ, JAK TO JEST, RONNIE. CZASY SIE ZMIENIAJA. NIE MIALBYS OCHOTY WYSTAPIC Z NAMI W TYM NUMERZE?
— Zaraz, nie rozmawialismy na… — zaczal znowu Glod, ale zamilkl, kiedy Wojna rzucil mu grozne spojrzenie.
Ronnie Socha wlozyl helm i Chaos dobyl miecza. Miecz polyskiwal i — podobnie jak szklany zegar — wygladal raczej jak intruzja do swiata czegos o wiele bardziej skomplikowanego.
— Pewien staruszek powiedzial mi: „Poki zycia, poty nauki” — oswiadczyl. — No wiec zylem, a teraz nauczylem sie, ze krawedz miecza jest nieskonczenie dluga. Nauczylem sie tez robic wsciekle dobry jogurt, ale nie jest to sztuka, jaka zamierzam dzisiaj wykorzystywac. No to jak? Zalatwimy ich, chlopaki?
Daleko w glebi ulicy kilku Audytorow przesunelo sie naprzod.
— Jaka jest Pierwsza Zasada? — zapytal jeden z nich.
— To bez znaczenia. Ja jestem Pierwsza Zasada. — Audytor z wielkim toporem gestem kazal im odstapic. — Posluszenstwo jest konieczne!
Audytorzy zawahali sie, obserwujac topor. Nauczyli sie juz czegos o bolu. Nigdy nie doznawali bolu, od miliardow lat. Ci, ktorzy teraz go odczuli, nie mieli najmniejszej ochoty na powtorzenie tego doswiadczenia.
— Bardzo dobrze — powiedzial pan Bialy. — A teraz wracajcie wszyscy do…
Czekoladowe jajko roztrzaskalo sie na bruku. Tlum Audytorow zafalowal i ruszyl naprzod, ale pan Bialy kilka razy machnal toporem w powietrzu.
— Cofnac sie! Cofnac! — wrzasnal. — Wy trzej! Sprawdzcie, kto to rzucil! Przylecialo zza tamtego straganu! Nikomu nie wolno dotykac brazowego materialu!
Pochylil sie ostroznie i siegnal po duzy kawalek czekolady, na ktorym dalo sie jeszcze rozpoznac wizerunek usmiechnietej kaczki z zoltego lukru. Reka mu drzala, a pot kroplami wystepowal na czolo, ale uniosl czekolade do gory i tryumfalnie machnal toporem. Tlum patrzacych westchnal.
— Widzicie?! — krzyknal pan Bialy. — Mozna przezwyciezyc cialo! Widzicie? Mozemy znalezc sposob, jak zyc! Jesli bedziecie grzeczni, znajdzie sie dla was brazowy material! A jesli nie, znajdzie sie ostre narzedzie! Ach…
Opuscil rece, kiedy przywleczono do niego wyrywajaca sie Unity.
— Zwiadowca — powiedzial. — Renegatka… Wiec jak bedzie? Topor czy brazowy material?
— Nazywa sie „czekolada” — warknela Unity. — Nie jadam jej.
— Jeszcze zobaczymy — oswiadczyl pan Bialy. — Twoj wspolnik wolal chyba topor…
Wskazal cialo Lu-tze…
…pusta powierzchnie bruku, gdzie lezal Lu-tze.
Ktos stuknal go w ramie.
— Dlaczego tak jest — odezwal sie glos tuz przy jego uchu — ze nikt nigdy nie wierzy w Pierwsza Zasade?
W gorze niebo zaczynalo rozplomieniac sie blekitem.
Susan pognala ulica do sklepu zegarmistrza.
Zerknela w bok — Lobsang byl tam i biegl obok niej. Wygladal… jak czlowiek, tyle ze niewielu ludzi jarzy sie tak na niebiesko.
— Wokol zegara beda szarzy ludzie! — zawolal.
— Probuja odkryc, dlaczego tyka?
— Ha! Tak jest!
— A co masz zamiar zrobic?
— Rozbic go!
— Zniszczysz historie!
— I co z tego?
Wzial ja za reke. Poczula, jakby wstrzas przebiegl jej wzdluz ramienia.
— Nie musisz otwierac drzwi! Nie musisz sie zatrzymywac! Biegnij prosto do zegara! — powiedzial.
— Ale…
— Nic do mnie nie mow! Musze pamietac!
— Co pamietac?
— Wszystko!
Odwracajac sie, pan Bialy wznosil juz topor. Ale nie mozna do konca ufac cialu. Cialo mysli samodzielnie. Zaskoczone, podejmuje pewne dzialania, zanim jeszcze poinformuje o nich mozg. Na przyklad otwieraja sie usta.
— Ach, doskonale — stwierdzil Lu-tze, unoszac dlon. — Zjedz to!
Drzwi wydawaly sie nie bardziej materialne niz mgla. W warsztacie byli Audytorzy, ale Susan przechodzila przez nich niczym duch.
Zegar lsnil. A kiedy biegla w jego strone, zaczal sie odsuwac. Podloga rozwijala sie przed nia, porywajac ja do tylu. Zegar przyspieszal ku jakiemus dalekiemu horyzontowi zdarzen. A rownoczesnie rosl, lecz stawal sie bardziej niematerialny, jakby ta sama ilosc zegarowatosci probowala rozlac sie w wieksza przestrzen.
Dzialy sie tez inne rzeczy. Mrugnela, lecz nie zobaczyla migniecia ciemnosci.
— Aha — powiedziala do siebie. — Nie widze swoimi oczami. Co jeszcze? Co sie ze mna dzieje? Moja reka… wyglada normalnie, ale czy jest normalna? Czy powiekszam sie, czy zmniejszam? Czy…?
— Zawsze taka jestes? — uslyszala glos Lobsanga.
— Jaka? Czuje twoja dlon i slysze twoj glos… a przynajmniej wydaje mi sie, ze slysze, choc moze rozbrzmiewa tylko w mojej glowie… Ale nie czuje, ze biegne…
— Taka… analityczna?