Wen ujal Susan pod reke i delikatnie odciagnal na bok.
— Beda chcieli porozmawiac. Przejdziemy sie?
Pokoj zniknal. Znalezli sie w ogrodzie z pawiami, fontannami i kamienna lawa wyscielana mchem. Trawniki rozciagaly sie ku lesnym zagajnikom, ktore mialy ten charakterystyczny przystrzyzony wyglad rezydencji pielegnowanej od setek lat, tak ze nie roslo tutaj nic, co nie bylo zaplanowane albo w niewlasciwym miejscu. Od drzewa do drzewa przefruwaly ptaki z dlugimi ogonami, z upierzeniem czyniacym z nich zywe klejnoty. Glebiej w lesie odzywaly sie inne ptaki.
Susan patrzyla, jak na skraju fontanny wyladowal zimorodek. Zerknal na nia i odlecial, a uderzenia skrzydel brzmialy jak machniecia malenkich wachlarzy.
— Posluchaj — zaczela Susan. — Ja nie… nie moge… Sluchaj, rozumiem, na czym to polega. Naprawde. Nie jestem glupia. Moj dziadek ma ogrod, gdzie wszystko jest czarne. Ale zegar zbudowal Lobsang. No, w kazdym razie czesc Lobsanga. Czyli ratuje swiat i niszczy go rownoczesnie?
— Cecha rodzinna — odparl Wen. — Czy nie to samo robi Czas w kazdym momencie?
Rzucil Susan spojrzenie nauczyciela, ktory staje wobec dociekliwego, ale glupiego ucznia.
— Pomysl o tym w taki sposob… — powiedzial w koncu. — Wyobraz sobie wszystko. To calkiem zwyczajne slowo. Ale „wszystko” oznacza… wszystko. Obejmuje o wiele wiecej niz „wszechswiat”. Miesci w sobie to, co moze sie wydarzyc we wszystkich mozliwych czasach i wszystkich mozliwych swiatach. Nie szukaj pelnego rozwiazania w ktorymkolwiek z nich. Wczesniej czy pozniej wszystko staje sie przyczyna wszystkiego innego.
— Chcesz mnie wiec przekonac, ze nasz maly swiat nie jest wazny?
Wen skinal reka i na kamieniu stanely dwa kieliszki wina.
— Wszystko jest rownie wazne jak wszystko inne — oswiadczyl.
Susan skrzywila sie niechetnie.
— Wiesz, wlasnie dlatego nigdy nie lubilam filozofow. U nich zawsze brzmi to wspaniale i prosto, a potem czlowiek przechodzi do swiata pelnego komplikacji. No, rozejrzyj sie tylko. Ten ogrod na pewno wymaga pielenia, trzeba czyscic fontanny, pawie gubia piora i rozgrzebuja trawniki… A jesli nie, wszystko jest falszerstwem.
— Nie, wszystko jest prawdziwe — zapewnil Wen. — A przynajmniej tak prawdziwe, jak cokolwiek innego. Ale to moment perfekcji. — Znowu usmiechnal sie do Susan. — A o moment perfekcji stulecia rozbijaja sie na prozno.
— Wole bardziej konkretna filozofie — wyznala Susan.
Skosztowala wina. Bylo perfekcyjne.
— Oczywiscie. Spodziewalem sie tego po tobie. Widze, ze trzymasz sie logiki, jak mieczak trzyma sie skaly podczas sztormu. Pomyslmy… Bronic niewielkich przestrzeni, nie biegac z nozyczkami i pamietac, ze czesto nieoczekiwanie znajdzie sie czekoladka. — Usmiechnal sie. — I nigdy nie opierac sie momentowi perfekcji.
Dmuchnal wiatr i przez jedna sekunde woda w fontannach chlusnela lekko przez brzegi basenikow. Wen wstal.
— Jak sie zdaje, moja zona i syn zakonczyli juz rozmowe — powiedzial.
Ogrod sie rozwial. Kamienna lawa rozplynela sie niczym mgla, gdy tylko Susan sie podniosla, choc do tej chwili byla w dotyku twarda jak… no, jak kamien. Kieliszek zniknal, pozostawiajac tylko wspomnienie nacisku na czubki palcow i posmak wina w ustach.
Lobsang stal przed zegarem. Samej Czas nigdzie nie bylo widac, choc wijaca sie przez komnaty piesn miala teraz inne brzmienie.
— Jest szczesliwsza — oznajmil Lobsang. — Jest juz wolna.
Wen zniknal razem z ogrodem. Nie pozostalo nic procz nieskonczonych rzedow pokojow.
— Nie chcesz porozmawiac z ojcem? — spytala.
— Pozniej. Bedzie mnostwo czasu — odparl Lobsang. — Dopilnuje tego.
Sposob, w jaki to powiedzial, starannie upuszczajac slowa na miejsca, kazal Susan sie zastanowic.
— Przejmujesz to wszystko? — spytala. — Ty teraz jestes Czasem?
— Tak.
— Ale przeciez jestes prawie czlowiekiem!
— I co?
Lobsang odziedziczyl usmiech po ojcu. Byl to lagodny i — wedlug Susan — doprowadzajacy do wscieklosci usmiech boga.
— Co jest w pozostalych pokojach? — zapytala. — Wiesz?
— Jeden moment perfekcji. W kazdym. Gazylion gazylionow.
— Nie jestem pewna, czy w ogole istnieje cos takiego jak moment prawdziwej perfekcji — stwierdzila Susan. — Mozemy juz wracac?
Lobsang owinal dlon brzegiem szaty i uderzyl piescia w szklany przedni panel zegara. Plyta rozsypala sie i upadla na ziemie.
— Kiedy przejdziemy na druga strone, nie zatrzymuj sie i nie ogladaj. W powietrzu bedzie mnostwo odlamkow szkla.
— Sprobuje odskoczyc za ktorys ze stolow…
— Prawdopodobnie ich tam nie znajdziesz.
PIP?
Smierc Szczurow wbiegl po bocznej sciance na zegar i teraz z zadowoleniem zagladal na szczyt.
— Co z nim zrobimy? — spytal Lobsang.
— Sam o siebie zadba. Nie musimy sie przejmowac.
Lobsang skinal glowa.
— Wez mnie za reke.
Susan siegnela ku niemu.
Lobsang wsunal wolna reke do wnetrza zegara i zatrzymal wahadlo.
W swiecie pojawil sie zielononiebieski otwor.
Droga powrotna okazala sie o wiele szybsza. Kiedy swiat znowu zaistnial, Susan wpadala do wody. Woda byla brunatna, mulista i cuchnela gnijacymi roslinami. Susan wynurzyla sie na powierzchnie i machajac nogami, utrzymywala sie na niej, probujac zorientowac sie w polozeniu.
Slonce swiecilo na niebie, powietrze bylo ciezkie i wilgotne, a para nozdrzy obserwowala ja z odleglosci kilku stop.
Susan odebrala praktyczne wychowanie, a to oznaczalo lekcje plywania. Quirmska Pensja dla Mlodych Panien byla pod tym wzgledem bardzo postepowa, a nauczycielki wyznawaly poglad, ze jesli uczennica nie potrafi w ubraniu przeplynac dwoch dlugosci basenu, to sie zwyczajnie nie stara. Trzeba im przyznac, ze Susan opuscila szkole, znajac cztery style plywania oraz kilka technik ratowniczych, a w wodzie czula sie jak ryba. Wiedziala takze, co robic, jesli ten sam niewielki obszar wody dzieli sie z hipopotamem — nalezy znalezc sobie inny. Hipopotamy z daleka sa wielkie i sympatyczne, ale z bliska sa tylko wielkie.
Przywolala cala odziedziczona moc smiertelnego glosu oraz przerazajacy nauczycielski autorytet.
— Idz sobie! — krzyknela.
Zwierz zamachal rozpaczliwie nogami, probujac zawrocic w miejscu, a Susan poplynela do brzegu. Nie byl to zbyt pewny brzeg — woda stawala sie ladem w plataninie piaszczystych lach, zasysajacego czarnego mulu, gnijacych korzeni drzew i bagien. Wokol brzeczaly owady i…
…kamienie bruku pokryte byly blotem, a z mgly dobiegal tetent…
…i lod spietrzony przy martwych drzewach…
…i Lobsang chwycil ja za reke.
— Znalazlem cie — powiedzial.
— Wlasnie roztrzaskales historie — stwierdzila Susan. — Zniszczyles ja.
Hipopotam troche ja zaszokowal. Nie zdawala sobie sprawy, ze jedna paszcza moze miescic tyle nieswiezego oddechu, byc tak ogromna i tak gleboka.
— Wiem. Musialem. Nie bylo innego wyjscia. Potrafisz znalezc Lu-tze? Wiem, ze Smierc moze zlokalizowac kazda zywa istote, a ze ty…
— Dobrze, dobrze, wiem — mruknela Susan ponuro.
Skoncentrowala sie i uniosla reke. Obraz niezwykle ciezkiego zyciomierza Lu-tze pojawil sie nagle i nabral ciezaru.