— Oczywiscie. A co powinnam myslec? „Och, moje lapki i wasiki”? Zreszta to calkiem proste. Zmysly opowiadaja mi rozne historie, poniewaz nie moga sobie poradzic z tym, co sie naprawde dzieje…
— Nie puszczaj mojej reki.
— W porzadku, nie puszcze cie.
— Chcialem powiedziec: nie puszczaj mojej reki, bo w przeciwnym razie kazda czesc twojego ciala zostanie skompresowana do przestrzeni o wiele, wiele mniejszej niz atom.
— Och!
— I nie probuj sobie wyobrazac, jak to naprawde wyglada z zewnatrz. A oto juz zeegggaaarrrrrrr…
Pan Bialy zamknal usta. Zaskoczenie na jego twarzy zmienilo sie w zgroze, a potem w straszliwa, cudowna rozkosz.
Zaczal sie rozpadac — niby wielka i skomplikowana ukladanka z malenkich kawaleczkow, ktore odlatywaly wolno, poczynajac od palcow, i znikaly w powietrzu. Ostatnia czescia ciala byly wargi, ale i one wyparowaly.
Na bruk upadlo na wpol roztopione ziarenko kawy w czekoladzie. Lu-tze schylil sie szybko, podniosl topor i machnal nim w strone Audytorow. Odchylili sie wszyscy na boki, jakby zahipnotyzowani oznaka wladzy.
— Do kogo teraz nalezy? — zapytal Lu-tze. — No mowcie, czyj jest?
— Moj! Jestem panna Grafitowa! — krzyknela kobieta w szarym.
— Jestem pan Pomaranczowy i topor nalezy do mnie! — wrzasnal pan Pomaranczowy. — Nikt nawet nie ma pewnosci, czy grafitowy to rzeczywiscie kolor.
Ktorys z Audytorow w tlumie odezwal sie zamyslony:
— Czy jest wiec faktem, ze hierarchia podlega negocjacjom?
— Absolutnie nie! — Pan Pomaranczowy az podskakiwal z emocji.
— Musicie to rozstrzygnac miedzy soba — stwierdzil Lu-tze.
Rzucil topor do gory. Setki par oczu sledzily jego lot.
Pan Pomaranczowy dotarl do niego pierwszy, ale panna Grafitowa nadepnela mu na palce. Po chwili wszystko stalo sie bardzo ruchliwe, bardzo zagmatwane, a sadzac po dobiegajacych z pola walki dzwiekach, takze bardzo bolesne.
Lu-tze ujal oszolomiona Unity pod reke.
— Pojdziemy juz? — zaproponowal. — Och, nie martw sie o mnie. Sytuacja byla dostatecznie rozpaczliwa, zeby wyprobowac cos, czego nauczylem sie od yeti. Troche szczypalo…
W tlumie walczacych rozlegly sie wrzaski.
— Demokracja w dzialaniu — stwierdzil z satysfakcja.
Plomienie nad swiatem dogasaly i Lu-tze zastanowil sie, kto zwyciezyl.
— Sprzatacz mowil, ze kazdy musi znalezc nauczyciela, a potem znalezc Droge.
— I…? — spytala Susan.
— To jest moja Droga. Jestem w domu.
A potem, z dzwiekiem, ktory byl malo romantycznie podobny do tego, jaki uzyskiwal Jason, brzdakajac ulozona na brzegu lawki drewniana linijka, podroz dobiegla konca.
Wlasciwie mogla sie nawet nie zaczynac. Szklany zegar stal przed Susan, wielki i migotliwy. Zniknelo blekitne lsnienie w jego wnetrzu. Byl zwyklym zegarem, calkiem przezroczystym i tykajacym.
Susan przesunela spojrzenie wzdluz swojej reki, a potem w gore jego reki, az do Lobsanga. Puscil jej dlon.
— Jestesmy — rzekl.
— Z zegarem? — zdziwila sie Susan. Z trudem chwytala oddech.
— To tylko jego czesc — wyjasnil Lobsang. — Ta druga czesc.
— Kawalek spoza wszechswiata?
— Tak. Zegar ma wiele wymiarow. Nie boj sie.
— Nie wydaje mi sie, zebym czegokolwiek w zyciu sie bala — odparla Susan, wciaz oddychajac z wysilkiem. — Ale tak naprawde bala. Raczej sie zloszcze. Prawde mowiac, w tej chwili tez zaczynam sie zloscic. Kim jestes? Lobsang czy Jeremy?
— Tak.
— Owszem, spotkalam sie juz z czyms takim. Kim jestes? Lobsang i Jeremy?
— Teraz o wiele lepiej. Tak. Zawsze bede pamietal ich obu. Ale wolalbym, zebys nazywala mnie Lobsangiem. Lobsang ma lepsze wspomnienia. Nigdy nie lubilem imienia Jeremy, nawet kiedy bylem Jeremym.
— Naprawde jestes oboma naraz?
— Jestem… tym wszystkim z nich obu, czym warto byc. Mam nadzieje. Bardzo sie roznili, a jednak obaj byli mna, urodzonym w odstepie chwili. Zaden nie byl szczesliwy samotnie. Wlasciwie mozna by pomyslec, ze jednak jest cos w astrologii.
— Pewnie — zgodzila sie Susan. — Zludzenia, myslenie zyczeniowe i naiwnosc.
— Czy ty nigdy nie odpuszczasz?
— Jak dotad nigdy.
— Dlaczego?
— Wydaje mi sie… Poniewaz w tym swiecie, kiedy wszystkich innych ogarnie panika, zawsze musi sie znalezc ktos, kto wyleje siusiu z buta.
Zegar tyknal. Zakolysalo sie wahadlo. Ale wskazowki nie drgnely.
— Interesujace — przyznal Lobsang. — Nie jestes przypadkiem wyznawczynia Drogi pani Cosmopilite?
— Nie wiem nawet, co to takiego.
— Uspokoilas juz oddech?
— Tak.
— W takim razie mozemy sie odwrocic.
Osobisty czas poplynal znowu, a ktos za nimi spytal:
— To twoj?
Z tylu byly szklane stopnie. A na najwyzszym stal mezczyzna ubrany jak mnich historii, z ogolona glowa i w sandalach. Jego oczy zdradzaly jednak o wiele wiecej. Mlody czlowiek, ktory zyl juz bardzo dlugo, mowila pani Ogg, i miala racje.
Za falde szaty na karku trzymal wyrywajacego sie Smierc Szczurow.
— Nie. Nalezy do samego siebie — odparla Susan.
Lobsang sie sklonil.
— W takim razie zabierz go ze soba, prosze. Nie mozemy pozwolic, zeby tu biegal. Witaj, synu.
Lobsang podszedl do niego i objeli sie, krotko i oficjalnie.
— Ojcze… to jest Susan. Byla bardzo… pomocna.
— Oczywiscie, ze byla pomocna. — Mnich usmiechnal sie do Susan. — Jest wcieleniem pomocniczosci. — Postawil Smierc Szczurow na podlodze i pchnal go delikatnie naprzod.
— Tak, jestem bardzo niezawodna — zgodzila sie Susan.
— A takze interesujaco sarkastyczna — dodal mnich. — Jestem Wen. Dziekuje, ze nam pomoglas. Oraz ze pomoglas naszemu synowi odnalezc siebie.
Susan przyjrzala sie ojcu i synowi. W slowach i ruchach wydawali sie sztuczni i chlodni, jednak istniala miedzy nimi komunikacja, w ktorej nie mogla uczestniczyc. I to komunikacja o wiele szybsza niz mowa.
— Czy nie powinnismy ratowac swiata? — spytala. — Nie chce nikogo poganiac, oczywiscie.
— Musze cos najpierw zrobic — oswiadczyl Lobsang. — Spotkac sie z matka.
— Mamy na to cza…? — zaczela Susan. I dokonczyla: — Mamy, prawda? Caly czas swiata.
— Och, nie. O wiele wiecej — zapewnil Wen. — Poza tym zawsze jest czas na ratowanie swiata.
Przybyla Czas. Znowu pojawilo sie wrazenie, ze zawieszona w powietrzu niewyrazna postac rozpadla sie na miliony czastek materii, ktore zlewaja sie teraz i wypelniaja ksztalt w przestrzeni, z poczatku wolno, a potem… Potem ktos tam byl.
Czas okazala sie wysoka kobieta, mloda, ciemnowlosa, ubrana w dluga czerwono-czarna suknie. Sadzac z jej twarzy, niedawno plakala. Ale teraz byla usmiechnieta.