— Jest pareset sazni stad, w tamta strone — powiedziala, wskazujac zamarznieta zaspe.
— A ja wiem, kiedy on jest — uzupelnil Lobsang. — Zaledwie szescdziesiat tysiecy lat stad. A wiec…
Lu-tze patrzyl spokojnie na gigantycznego mamuta. Pod wielkim, kosmatym czolem oczy zezowaly z wysilku, by widziec sprzatacza i sklonic jakos do jednomyslnosci wszystkie trzy komorki mozgowe, co umozliwiloby podjecie decyzji, czy zdeptac tego czlowieka, czy wydlubac go ze snieznego pejzazu. Jedna komorka mowila „deptac”, druga „wyciagac”, ale trzecia jakos pobladzila i myslala o seksie.
— A wiec nigdy nie slyszales o Pierwszej Zasadzie? — mowil Lu-tze na drugim koncu traby.
Lobsang wyszedl z pustki obok niego.
— Musimy isc, sprzataczu.
— Nie ma pospiechu, cudzie natury — odparl starzec. — Panuje nad sytuacja.
— Gdzie jest lady LeJean? — zainteresowala sie Susan.
— Tam, przy tej zaspie. — Lu-tze wskazal kierunek kciukiem. Wciaz staral sie wygrac wzrokowy pojedynek ze stworem o pieciostopowym rozstawie oczu. — Kiedy to sie stalo, krzyknela i skrecila sobie kostke. Rozumiem, ze jest zdenerwowana…
Susan przeszla po sniegu i szarpnieciem postawila Unity na nogi.
— Idziemy! — rzucila szorstko.
— Widzialam, jak obcial mu glowe — belkotala Unity. — A potem nagle bylismy tutaj…
— No, tak sie zdarza…
Unity patrzyla na nia, wytrzeszczajac oczy.
— Zycie jest pelne niespodzianek — stwierdzila Susan.
Jednak widok leku tego stworzenia sprawil, ze sie zawahala. No owszem, Unity byla jedna z nich i tylko nosila… w kazdym razie zaczynala, noszac tylko cialo niby plaszcz, ale teraz… W koncu o kazdym mozna to powiedziec, prawda?
Susan zastanawiala sie nawet, czy ludzki umysl bez zakotwiczenia w ciele nie skonczylby jako cos w rodzaju Audytora. Sprawiedliwosc kazala zatem przyznac, ze Unity, z kazda chwila mocniej zanurzona w ciele, stala sie czyms w rodzaju czlowieka. A to przeciez calkiem niezly opis Lobsanga… i skoro juz o tym mowa, Susan takze. Kto moze wiedziec, gdzie zaczyna sie czlowieczenstwo i gdzie sie konczy?
— Chodzmy — powiedziala. — Musimy trzymac sie razem.
Fragmenty historii dryfowaly, zderzaly sie i przecinaly jak wirujace w powietrzu odpryski szkla.
Istniala jednak niewzruszona latarnia — w dolinie Oi Dong trwal wiecznie sie powtarzajacy dzien. W hali staly w milczeniu prawie wszystkie gigantyczne walce — caly czas sie wyczerpal. Niektore walce pekly. Niektore sie roztopily. Niektore eksplodowaly. Niektore po prostu zniknely. Ale jeden wciaz sie obracal.
Wielki Thanda, najstarszy i najwiekszy, krecil sie powoli w swym bazaltowym lozysku, zwijajac czas na jednym koncu i rozwijajac na drugim. To on sprawial, ze — tak jak zadekretowal Wen — dzien doskonaly nigdy nie mial konca.
Rambut Handisides pozostal w hali calkiem sam. Siedzial obok kamiennego walca przy swietle maslanej lampki i od czasu do czasu rzucal garsc smaru na podstawe.
Stuk kamienia kazal mu wytezyc wzrok. Ciemnosc byla ciezka od dymu przypalonej skaly.
Jeszcze raz ten sam dzwiek, a potem trzask i plomyk zapalki…
— Lu-tze?! To ty?!
— Taka mam nadzieje, Rambucie, ale w tych czasach czy mozna byc czegos pewnym? — Lu-tze wszedl w krag swiatla i usiadl. — Duzo roboty, co?
Handisides poderwal sie na nogi.
— To bylo straszne, sprzataczu! Wszyscy sa teraz przy mandali! Gorsze niz Wielki Krach! Wszedzie sa jakies strzepy historii i stracilismy polowe wirnikow! Nigdy nam sie nie uda tego poukladac…
— Spokojnie, spokojnie… Wygladasz mi na czlowieka, ktory ma za soba ciezki dzien. Nie spales za wiele, co? Mam pomysl: ja sie zajme tym tutaj, a ty idz i troche sie zdrzemnij. Dobrze?
— Myslelismy, ze zaginales gdzies w swiecie i…
— Ale teraz wrocilem. — Lu-tze poklepal mnicha po ramieniu. — Jest jeszcze ta mala wneka za rogiem, gdzie naprawiacie mniejsze wirniki? I te nieoficjalne poslania na nocne zmiany, kiedy trzeba tylko paru chlopakow, zeby mieli oko na wszystko?
Handisides przytaknal, mocno zaklopotany. Lu-tze nie powinien wiedziec o tych poslaniach.
— No to ruszaj. — Lu-tze przez chwile obserwowal oddalajace sie plecy mnicha, po czym dodal polglosem: — A gdybys sie obudzil, moze sie okazac, ze jestes najszczesliwszym idiota na swiecie. No wiec, cudzie natury? Co teraz?
— Poskladamy wszystko z powrotem — oswiadczyl Lobsang, wynurzajac sie z mroku.
— Wiesz, ile nam to zajelo ostatnim razem?
— Tak. — Lobsang skierowal sie w strone podestu. — Wiem. I nie sadze, zeby teraz trwalo tak dlugo.
— Wolalabym, zebys mowil z wieksza pewnoscia — odezwala sie Susan.
— Jestem… prawie pewien. — Lobsang ostroznie przesunal palcami nad szpulkami na tablicy.
Lu-tze zamachal ostrzegawczo do Susan. Umysl Lobsanga zmierzal juz gdzie indziej, a ona zastanawiala sie, jak wielka przestrzen zajmuje. Oczy mial zamkniete.
— Te… wirniki, ktore zostaly… Mozecie przestawiac zwory? — zapytal.
— Moge pokazac paniom, jak sie to robi — zapewnil Lu-tze.
— Czy nie ma mnichow, ktorzy to potrafia? — zapytala Unity.
— To by za dlugo trwalo. Jestem uczniem sprzatacza. Biegaliby w kolko i zadawali pytania — odparl Lobsang. — Wy nie bedziecie tacy.
— Chlopak ma racje, nie ma co — zgodzil sie Lu-tze. — Ludzie zaczna wolac „Co to ma znaczyc?” albo „Ciastecko!” i nigdy niczego nie zalatwimy.
Lobsang spojrzal na tablice ze szpulkami, a potem dalej, na Susan.
— Wyobraz sobie… ze jest taka ukladanka, cala w kawaleczkach. Ale ja dobrze potrafie dostrzegac krawedzie i ksztalty. Bardzo dobrze. Wszystkie kawalki sie poruszaja. Poniewaz jednak byly kiedys polaczone, z samej swej natury zachowuja pamiec tego polaczenia. Ich ksztalt jest pamiecia. Kiedy juz kilka znajdzie sie na wlasciwych pozycjach, reszta pojdzie latwiej. Aha, i wyobraz sobie, ze wszystkie kawalki porozrzucane sa po calej przestrzeni zdarzen i mieszaja sie losowo z kawalkami innych historii. Zdolasz to objac?
— Tak, chyba tak.
— Dobrze. Wszystko, co przed chwila powiedzialem, to nonsens. Nie ma zadnego podobienstwa do prawdy, w zaden sposob. Ale jest to klamstwo, ktore mozesz… zrozumiec. Chyba. Potem…
— Zamierzasz odejsc — przerwala mu Susan.
To nie bylo pytanie.
— Nie bede mial dosc sil, zeby zostac.
— Potrzebujesz sil, zeby zostac czlowiekiem?
Susan nie zdawala sobie sprawy z uniesien wlasnego serca, ale teraz zamarlo.
— Tak. Nawet proba myslenia w zaledwie czterech wymiarach to straszliwy wysilek. Przykro mi. Nawet utrzymanie w umysle koncepcji czegos takiego jak „teraz” jest trudne. Uwazalas, ze jestem prawie czlowiekiem. Ale prawie wcale nie jestem. — Lobsang westchnal. — Gdybym tylko mogl ci opowiedziec, jak wszystko dla mnie wyglada… Jest takie piekne…
Popatrzyl w przestrzen nad drewnianymi szpulkami. Cos tam zamigotalo. Pojawily sie zlozone krzywe i spirale, jaskrawe na tle ciemnosci.
To jakby patrzec na rozlozony zegar: kazde kolko i sprezyna starannie rozlozone w ciemnosci przed nim. Zdemontowany, opanowany, kazda czesc zrozumiala… Jednak pewna liczba niewielkich, ale waznych elementow zrobila „ping!” w katy bardzo duzego pokoju. Jesli czlowiek naprawde byl dobry, mogl wyliczyc, gdzie upadly.
— Masz tylko okolo jednej trzeciej wirnikow — odezwal sie Lu-tze
Lobsang go nie widzial. Przed oczami mial tylko migotliwy pokaz.
— To prawda, ale kiedys byly cale — odpowiedzial.
Uniosl dlonie i opuscil je na szpulki.
Susan rozejrzala sie, slyszac nagle glosny zgrzyt. Zobaczyla, ze z pylu i odlamkow wyrastaja kolejne rzedy