Potem miseczka zaczela tykac.
Soto pognal do wyjscia z zaulka, skrecil za rog i wtedy krzyknal:
— Kryc sie!
Na nieszczescie dla Audytorow okrzyk okazal sie o malenki ulamek sekundy spozniony…
Lu-tze przebywal w Ogrodzie Pieciu Niespodzianek, kiedy powietrze przed nim zaskrzylo sie, rozpadlo, a z wiru powstala sylwetka.
Uniosl glowe znad jodlujacego patyczaka, ktory stesknil sie juz za pozywieniem.
Na sciezce stal Lobsang. Mial na sobie czarna szate nakrapiana gwiazdami. Rozwiewala sie, az w bezwietrznym poranku trzepotaly jej poly, jak gdyby chlopak stal wsrod wichury… a Lu-tze przypuszczal, ze mniej wiecej tak wlasnie bylo.
— Znowu wrociles, cudzie natury?
— W pewnym sensie nigdy nie odchodzilem — odparl Lobsang. — Wszystko u ciebie dobrze sie ulozylo?
— A nie wiesz?
— Moglbym wiedziec. Ale pewna czesc mnie musi to zalatwic tradycyjnym sposobem.
— No wiec opat jest strasznie podejrzliwy. I kraza tu naprawde zadziwiajace pogloski. Ja mowie niewiele. Co ja moge wiedziec o czymkolwiek? Jestem tylko sprzataczem.
Po tych slowach Lu-tze powrocil do jodlujacego patyczaka. Zdazyl doliczyc bezglosnie do czterech, zanim Lobsang znow sie odezwal.
— Prosze… Musze sie tego dowiedziec. Uwazam, ze piata niespodzianka jestes ty. Mam racje?
Lu-tze przechylil glowe. Niski szum, ktory slyszal od tak dawna, ze przestal go swiadomie zauwazac, zmienil ton.
— Wszystkie wirniki rozwijaja czas — stwierdzil. — Wiedza, ze tu jestes, chlopcze.
— Nie zostane dlugo, sprzataczu. Prosze…
— Chcialbys tylko poznac moja mala niespodzianke?
— Tak. Wiem juz prawie wszystko inne — oswiadczyl Lobsang.
— Ale jestes Czasem. Cokolwiek powiem ci w przyszlosci, wiesz juz teraz, zgadza sie?
— Ale jestem w czesci czlowiekiem. I chce pozostac w czesci czlowiekiem. To oznacza robienie pewnych rzeczy we wlasciwej kolejnosci. Prosze…
Lu-tze westchnal i przez chwile spogladal wzdluz alei kwitnacych wisni.
— Kiedy uczen zdola pokonac mistrza, mistrz juz niczego wiecej nie moze go nauczyc — rzekl. — Pamietasz?
— Tak.
— To dobrze. Zelazne Dojo powinno byc teraz wolne.
Lobsang sie zdziwil.
— Ehm… Zelazne Dojo… To z zelaznymi kolcami na scianach?
— I na suficie. Tak. To, ktore wyglada jak ogromny jezozwierz wywrocony na lewa strone.
Lobsang byl wstrzasniety.
— Ale ono nie sluzy do cwiczen. Reguly nakazuja…
— Wlasnie ono. I proponuje, zebysmy je wykorzystali.
— Och…
— Dobrze. Zadnych dyskusji — pochwalil Lu-tze. — Tedy, moj chlopcze.
Szli wsrod platkow splywajacych kaskadami z drzew. Wkroczyli do klasztoru i ruszyli droga, ktora doprowadzila ich do pomieszczenia mandali. Piasek uniosl sie niczym pies witajacy pana, krazac spiralami daleko pod sandalami Lobsanga. Lu-tze slyszal za soba krzyki pracujacych tu mnichow.
Takie wiesci rozprzestrzeniaja sie po dolinie niby atrament w wodzie. Kiedy wiec przecinali wewnetrzne dziedzince, setki mnichow, uczniow i sprzataczy ciagnelo za nimi jak ogon za kometa.
A nad nimi platki kwiatow wisni przez caly czas opadaly niczym snieg. W koncu Lu-tze stanal przed wielkimi, okraglymi, metalowymi wrotami do Zelaznego Dojo. Zamek znajdowal sie na wysokosci pietnastu stop. Nikt, kto nie byl godny, nie powinien otwierac tych drzwi.
Sprzatacz skinal na swego ucznia.
— Ty to zrob — polecil. — Ja nie dam rady.
Lobsang zerknal na niego, a potem przycisnal dlon do metalu.
Rdza poplynela spod jego palcow. Czerwone plamy pokryly starozytna powierzchnie. Wrota zgrzytnely i zaczely sie rozsypywac. Lu-tze na probe szturchnal je palcem, a blok twardego jak herbatnik metalu wypadl i rozkruszyl sie na kamieniach.
— Imponu… — zaczal.
Piszczacy gumowy slon trafil go w glowe.
—
Tlum sie rozstapil. Glowny akolita wybiegl naprzod, niosac opata.
— Co to ma
Lu-tze sie sklonil.
— On jest Czasem, swiatobliwy, tak jak przypuszczales — wyjasnil.
I wciaz zgiety w poklonie, spojrzal z ukosa na Lobsanga.
— Uklon sie — syknal.
Lobsang zdziwil sie wyraznie.
— Powinienem? Nawet teraz?
— Uklon sie, maly
Zaszokowany Lobsang sklonil sie nisko.
— A w jakim celu odwiedziles nas w naszej bezczasowej dolinie? — zainteresowal sie opat.
— Powiedz opatowi! — rzucil Lu-tze.
— Ja… chcialbym poznac Piata Niespodzianke — oswiadczyl Lobsang.
— …swiatobliwy — podpowiedzial Lu-tze.
— …swiatobliwy — powtorzyl Lobsang.
— Odwiedzasz nas tylko po to, by poznac kaprysy naszego sprytnego sprzatacza? — zdziwil sie opat.
— Tak, ehm… swiatobliwy.
— Ze wszystkich rzeczy, ktore moglby robic Czas, ty chcesz zobaczyc sztuczke starca?
— Tak, swiatobliwy.
Mnisi przygladali sie Lobsangowi. Jego szate wciaz szarpal niewyczuwalny huragan, a gwiazdy migotaly, kiedy chwytaly swiatlo.
Opat usmiechnal sie anielsko.
— Wszyscy bysmy tego chcieli — rzekl. — Zaden z nas, jak sadze, nie mial okazji jej ogladac. Zaden z nas nigdy nie zdolal go sklonic, by o niej opowiedzial. Zelazne Dojo ma swoje reguly. Wchodza dwaj, ale tylko jeden moze wyjsc. To dojo nie sluzy do cwiczen.
— Przeciez ja nie chce… — zaczal Lobsang, lecz sprzatacz wbil mu lokiec pod zebra.
— Mowisz: „Tak, swiatobliwy” — mruknal.
— Ale nie zamierzalem…
Tym razem cios trafil go w tyl glowy.
— Nie ma czasu, zeby sie cofac — oznajmil Lu-tze. — Jestes spozniony, cudzie natury. — Skinal opatowi. — Moj uczen rozumie, swiatobliwy.
— Twoj uczen, sprzataczu?
— O tak, swiatobliwy. Moj uczen, dopoki nie powiem, ze nim nie jest.
— Doprawdy?