kolumn. Staly jak szeregi zolnierzy, a gruz osypywal sie z nich na ziemie.
— Niezla sztuczka! — krzyknal jej Lu-tze wprost do ucha. — Wpuszcza czas bezposrednio do wirnikow! Teoretycznie mozliwe, ale nigdy sie nam to nie udalo!
— Co on wlasciwie chce zrobic?! — odkrzyknela Susan.
— Wyrwac dodatkowy czas z tych kawalkow historii, ktore sa za daleko z przodu, i przerzucic je do tych, ktore zostaly z tylu!
— Brzmi calkiem prosto!
— Jest pewien problem!
— Jaki?
— Tak sie nie da! Straty! — Lu-tze pstryknal palcami, usilujac wyjasnic niewtajemniczonemu dynamike czasu. — Tarcie! Odchylenie! Rozne opory! Nie mozna stwarzac czasu na wirnikach, mozna go tylko przesuwac…
Wokol Lobsanga powietrze rozblyslo blekitem. Blask zamigotal nad tablica, a potem przeskoczyl, formujac luki swiatla prowadzace do wszystkich prokrastynatorow. Przelewalo sie miedzy rzezbionymi symbolami i przylegalo do nich coraz grubsza warstwa, niczym przedza na szpulkach.
Lu-tze spojrzal na wirujace blaski i na cien wsrod nich, niemal niewidoczny przy swietle.
— …przynajmniej do teraz — dodal.
Wirniki rozpedzily sie do predkosci roboczej, a potem ruszyly jeszcze szybciej, popedzane batem swiatla, ktore przelewalo sie przez grote ciaglym, rwacym strumieniem.
Plomienie zaczely lizac spod najblizszego cylindra. Podstawa zarzyla sie, a zgrzyt kamiennego lozyska wlaczal sie w narastajacy, wypelniajacy cala grote wrzask udreczonego kamienia.
Lu-tze pokrecil glowa.
— Ty, Susan, wiadra wody ze studni! Ty, panno Unity, biegnij za nia z cebrzykiem na smar.
— A co ty bedziesz robic? — spytala Susan, chwytajac wiadra.
— Bede sie martwil jak demon, a wierz mi, nie jest to latwe zadanie.
Para gestniala, w powietrzu rozszedl sie zapach palonego masla. Nie bylo juz czasu na nic procz biegania od studni do najblizszego skwierczacego lozyska, a potem nawet i na to nie.
Wirniki przesuwaly sie tam i z powrotem. Zwory nie byly juz potrzebne. Krysztalowe prety, ktore przetrwaly katastrofe, wisialy bezuzytecznie na hakach. Czas przeskakiwal w gorze od jednego prokrastynatora do drugiego, widoczny w powietrzu jako czerwone i niebieskie pasma. Byl to widok, od ktorego kazdy przeszkolony operator wirnikow zgubilby ze strachu wlasne
Lozyska rzezily. Maslo bulgotalo. Podstawy niektorych wirnikow dymily. Ale wszystko jakos sie trzymalo. Ktos trzymal, myslal Lu-tze. Spojrzal na rejestry. Przeslony zatrzaskiwaly sie i otwieraly, kreslac pod stropem linie czerwieni, blekitu albo nagiego drewna. One rowniez otoczone byly oblokami bialego dymu — ich lozyska takze powoli sie zweglaly.
Przeszlosc i przyszlosc falowaly w powietrzu. Sprzatacz je wyczuwal.
Lobsanga spowijal blask. Szpulki nie byly juz przesuwane. To, co sie dzialo, odbywalo sie na innym poziomie, gdyz nie byla wymagana interwencja prymitywnych mechanizmow.
Treser lwow, pomyslal Lu-tze. Na poczatku potrzebuje stolkow i batow, ale pewnego dnia, jesli jest naprawde dobry, moze wejsc do klatki i zrealizowac caly wystep, korzystajac tylko ze wzroku i glosu. Ale tylko wtedy, kiedy jest naprawde dobry, a wiadomo, ze jest dobry, poniewaz potem wychodzi z klatki…
Zatrzymal sie w swej wedrowce miedzy grzmiacymi szeregami cylindrow, poniewaz zauwazyl jakas zmiane dzwieku.
Jeden z najwiekszych walcow zwalnial. Zatrzymal sie calkiem, kiedy Lu-tze na niego patrzyl. I juz sie nie ruszyl.
Lu-tze popedzil wokol jaskini, az znalazl Susan i Unity. Zanim do nich dotarl, znieruchomialy jeszcze trzy wirniki.
— On tego dokonuje! Udaje mu sie! Chodzcie stad! — zawolal.
Z szarpnieciem, ktore wstrzasnelo cala jaskinia, zatrzymal sie kolejny walec.
We troje pobiegli na koniec jaskini, gdzie wciaz warczaly mniejsze prokrastynatory, jednak bezruch siegal coraz dalej wzdluz szeregow. Wirnik po wirniku hamowal i stawal — efekt domina wyprzedzal ludzi, az dotarli do malych kredowych wirnikow akurat na czas, by zobaczyc, jak ostatnie grzechocza cicho i nieruchomieja.
Zapadla cisza, zaklocana tylko skwierczeniem smaru i trzeszczeniem stygnacych kamieni.
— To juz koniec? — spytala Unity. Otarla twarz brzegiem sukni, pozostawiajac na skorze smuge cekinow.
Lu-tze i Susan spojrzeli na lsnienie po drugiej stronie hali, a potem na siebie nawzajem.
— Nie… wydaje… mi… sie — stwierdzila Susan.
Lu-tze skinal glowa.
— Mysle, ze to dopiero…
Promienie zielonego swiatla przeskoczyly od wirnika do wirnika i zawisly pod stropem sztywne jak stal. Zapalaly sie i gasly pomiedzy kolumnami, wypelniajac powietrze hukiem piorunow. Fale przelaczen sunely tam i z powrotem po calej grocie.
Tempo narastalo. Trzaski piorunow staly sie jednym ciaglym grzmotem przytlaczajacego halasu. Promienie rozjasnialy sie i poszerzaly, az cale wnetrze jaskini wypelnilo sie jaskrawym swiatlem.
Ktore zgaslo. Huk ucichl tak nagle, ze cisza az zadzwieczala.
Wolno podniesli sie na nogi.
— Co to bylo? — zapytala Unity.
— Mysle, ze dokonal pewnych zmian — odparl Lu-tze.
Wirniki milczaly. Bylo goraco. Para i dym unosily sie pod sklepieniem.
Potem, reagujac na rutyne wiecznej ludzkiej walki z czasem, prokrastynatory zaczely przejmowac obciazenie.
Stalo sie to delikatnie, jakby dmuchnal zefirek. Wirniki podejmowaly prace, od najmniejszego do najwiekszego, by w koncu spokojnie wykonywac swe lagodne, ociezale piruety.
— Idealnie — ocenil Lu-tze. — Przyznaje, ze chlopak jest prawie tak dobry, jak ja bylem.
— Tylko prawie? — spytala Susan, scierajac z twarzy maslo.
— No coz, jest w czesci czlowiekiem — mruknal sprzatacz.
Wrocili do platformy… pustej. Susan wcale to nie zdziwilo. Jest teraz slaby, oczywiscie. Oczywiscie, cos takiego kazdego moze zmeczyc. Oczywiscie, musi odpoczac. Oczywiscie.
— Nie ma go — oznajmila spokojnie.
— Kto wie… — rzekl Lu-tze. — Czyz bowiem nie jest napisane: „Nigdy nie wiadomo, co sie trafi”?
Jaskinie wypelnial teraz uspokajajacy loskot prokrastynatorow. Lu-tze wyczuwal w powietrzu strumienie czasu. To orzezwialo, jak zapach morza. Powinienem spedzac tu wiecej czasu, pomyslal.
— On rozbil historie, a potem ja naprawil — odezwala sie Susan. — Przyczyna i lekarstwo… To przeciez nie ma sensu!
— Nie tylko w czterech wymiarach — zauwazyla Unity. — W osiemnastu. Wszystko jest calkiem wyczyszczone.
— Teraz, jesli wolno, chcialbym zasugerowac, byscie, drogie panie, opuscily te hale tylnym wyjsciem — rzekl Lu-tze. — Za chwile wpadna tu ludzie i wszyscy beda bardzo rozgoraczkowani. Lepiej zeby was nie zastali.
— A ty co zrobisz? — zainteresowala sie Susan.
— Sklamie — wyjasnil z zadowoleniem sprzatacz. — Zadziwiajace, jak czesto jest to skuteczne.
Susan i Unity przeszly przez drzwiczki w skale. Sciezka za nimi prowadzila przez gaje rododendronow do wyjscia z doliny. Slonce dotykalo horyzontu, bylo cieplo, choc niedaleko rozciagaly sie zasniezone zbocza.
U ujscia doliny woda ze strumienia spadala z urwiska tak wysokiego, ze docierala na dol jako cos podobnego do deszczu. Susan podciagnela sie na glaz i usiadla, by tutaj zaczekac.