pozniej? Wiecie?

— Sa przesluchiwani — odparl Stuk. — Zawozimy ich tam na przesluchanie.

— A na jakie pytania maja odpowiadac? Ile czasu zajmuje dwom ludziom wykopanie polowy studni?

— Co? — Stuk zmarszczyl czolo.

— Od tej chwili albo ktos z Kablowej podpisuje odbior aresztantow, albo przywozimy ich z powrotem tutaj — oznajmil Vimes. — To przeciez elementarne reguly, sierzancie. Przekazujecie ich, dostajecie dokument. Czy nie tak sie to zalatwia w Tantach?

— No tak, oczywiscie, ale… Znaczy, na Kablowej… Nie wie pan, co sie tam dzieje, to rozumiem, ale z Niewymownymi na Kablowej lepiej nie…

— Sluchajcie, przeciez nie kaze wam wywalic drzwi z krzykiem „Odlozcie natychmiast te zgniatacze palcow!”. Tlumacze tylko, ze musimy pilnowac, co sie dzieje z wiezniami. Kiedy kogos aresztujecie, Ryjek podpisuje odbior, tak? Kiedy delikwent wychodzi, Ryjek albo straznik dyzurny wypisuja go z aresztu. To najprostsze zasady dozoru! Wiec jesli przekazujecie aresztanta na Kablowa, ktos stamtad musi podpisac odbior. Jasne? Nie moze byc tak, ze wiezien po prostu znika.

Stuk zrobil mine czlowieka, ktory w najblizszej przyszlosci widzi mniej okazji do osobistego zysku, a wielkie ryzyko ostrych nagan.

— I zeby miec pewnosc, ze wszyscy dobrze zrozumieli, sam pojade dzis wiezniarka — oswiadczyl Vimes. — Ale najpierw wezme tego chlopaka, Vimesa, na krotki spacer i sprobuje troche nim potrzasnac.

— Przyda mu sie — uznal Stuk. — Nie moze sie czasem zdecydowac. Sprawny w rekach, ale wszystko mu trzeba mowic po dwa razy.

— No to moze pokrzycze. Vimes!

Mlodszy funkcjonariusz Vimes z ociaganiem stanal na bacznosc.

— Pojdziemy sie przejsc, chlopcze. Pora, zebys sie dowiedzial, co jest czym.

Skinal Stukowi, wzial za ramie swoje mlodsze ja i wyszedl.

— Co pan o nim mysli, sierzancie? — zapytal Coates.

Zblizyl sie, kiedy Stuk spogladal niechetnie na plecy odchodzacych.

— Lubi cie — stwierdzil z gorycza sierzant. — O tak… Jestes grdyka jego oka. Jego starym kumplem. Awansowal cie na mlodszego kaprala.

— Mysli pan, ze dlugo wytrzyma?

— Daje mu pare tygodni. Widywalem juz takich. Wazniacy z malych miasteczek, co to przyjezdzaja tutaj i uwazaja sie za nie wiadomo kogo. Szybko go przytemperujemy. A ty jak myslisz?

— Nie wiem, sierzancie — mruknal Coates. — Jeszcze sie nie namyslilem.

— Ale zna sie na robocie, trzeba przyznac — dodal Stuk. — Tylko troche zarozumialy. Nauczy sie. Nauczy. Sa sposoby. Pokazemy mu. Ustawimy na wlasciwym miejscu. Zrozumie, jak sie tutaj dziala…

Vimes zawsze preferowal spacery tylko we wlasnym towarzystwie. A teraz bylo ich dwoch, idacych tylko we wlasnym towarzystwie. Budzilo to dziwne uczucia oraz wrazenie, ze spoglada przez maske.

— Nie, nie tak — powiedzial. — Zawsze musze ludzi uczyc, jak sie chodzi. Kolyszesz stopa, o tak. Zapamietaj, a bedziesz mogl tak chodzic caly dzien. Nie spiesz sie. Nie chcialbys czegos przeoczyc.

— Tak, sierzancie — odparl mlody Sam.

Nazywalo sie to patrolowaniem. Vimes przepatrolowal ulice Kopalni Melasy i czul sie… wspaniale. Oczywiscie, czekaly go rozne problemy, ale tutaj i teraz mial tylko patrolowac, i byl z tym szczesliwy. W dawnej strazy nie musieli wypisywac tylu dokumentow; jesli sie zastanowic, to chyba podwoil ilosc papierkowej roboty. Ale w tej chwili wykonywal swoje obowiazki, ktorych zostal nauczony. Mial tylko byc soba.

Mlody Sam sie nie odzywal. Co dowodzilo rozsadku.

— Widze, ze nosisz dzwonek, moj chlopcze — rzekl po chwili Vimes.

— Tak, sierzancie.

— Regulaminowy?

— Tak, sierzancie. Dal mi go sierzant Stuk.

Moglem sie zalozyc, pomyslal Vimes.

— Kiedy wrocimy, zamien go z innym. Niewazne czyim. Nikt nic nie powie.

— Tak, sierzancie. — Vimes odczekal chwile. — Ale dlaczego, sierzancie? Dzwonek to dzwonek.

— Nie ten. Ten wazy trzy razy tyle co normalny. Daja go zoltodziobom, zeby sprawdzic, jak sie zachowaja. Skarzyles sie?

— Nie, sierzancie.

— I bardzo dobrze. Badz cicho i jak tylko wrocimy, podloz go jakiemus innemu draniowi. Tak sie zachowuja gliny. Dlaczego przyszedles do tej pracy?

— Moj kumpel Iffy wstapil do strazy w zeszlym roku. Mowil, ze dostaje sie darmowe jedzenie i mundur, a mozna tez czasem tu i tam dorobic jakiegos dolara.

— To pewnie bedzie Iffy Scurrick z posterunku na Siostrach Dolly — stwierdzil Vimes. — I dorabiales te dolary, co?

Przez chwile szli w milczeniu. Potem odezwal sie Sam.

— Czy musze oddac tego dolara, sierzancie?

— Czy jestes wart dolara? — spytal Vimes.

— Oddalem go mamie, sierzancie.

— Powiedziales, jak go zarobiles?

— Nie chcialem go wziac! Ale kapral Quirke powiedzial…

— Warto bylo go sluchac?

— Nie wiem, sierzancie.

— Nie wiesz? Zaloze sie, ze twoja mama nie tak cie wychowywala — oswiadczyl Vimes.

Nie, zupelnie nie tak, pomyslal. Gdyby sie dowiedziala, ze to lewy dolar, wygarbowalaby ci skore, niewazne, czy jestes straznikiem.

— Nie, sierzancie. Ale wszyscy tak kombinuja, sierzancie. Nie mowie o chlopakach, sierzancie, ale wystarczy rozejrzec sie po miescie. Czynsz idzie w gore, podatki ida w gore, caly czas wymyslaja jakies nowe, a wszystko to jest okrutne, sierzancie, zwyczajnie okrutne. Winder sprzedal nas swoim wspolnikom i nie ma co zaprzeczac, sir.

— Hmm… — mruknal Vimes.

No tak. Hodowla podatkow. Bardzo sprytny wynalazek. Dobry stary Winder. Opchnal prawo zbierania podatkow tym, ktorzy oferowali najwiecej. Doskonaly pomysl, prawie tak dobry, jak zakazywanie ludziom noszenia broni po zmroku. Dobry, poniewaz a) pozwalal zaoszczedzic na poborcach i calym systemie podatkowym, b) dawal gore pieniedzy z gory. Oraz c) sprawa poboru podatkow przechodzila w rece poteznych, choc dziwnie powsciagliwych ludzi, ktorzy trzymali sie w cieniu. Zatrudniali jednak ludzi, ktorzy nie tylko stawali w swietle, ale calkiem je przeslaniali. I zadziwiajace, jakie ci ludzie znajdowali rzeczy, ktore mozna opodatkowac, w tym Gapienie sie na Mnie, Koles. Co powiedzial kiedys Vetinari? „System podatkowy to po prostu wyrafinowana metoda wymuszania pieniedzy grozbami”. No wiec hodowcy podatkow nie byli zbyt wyrafinowani w metodach, jakich uzywali, by zagwarantowac zwrot inwestycji.

Pamietal tamte… te czasy. Miasto nigdy nie wygladalo bardziej nedznie, ale na bogow, wplywalo wiele podatkow.

Trudno wyjasnic takiemu dzieciakowi jak Sam, dlaczego wziecie dolara na lewo mialoby byc takie zle.

— Powiedzmy w ten sposob, mlodszy funkcjonariuszu — rzekl. — Czy wypuscilbys morderce za tysiac dolarow?

— Nie, sir!

— Ale przeciez za tysiac dolarow moglbys ulokowac swoja mame w jakims wygodnym mieszkaniu w dobrej czesci miasta.

— Niech pan da spokoj, sierzancie. Nie jestem taki.

— Byles, kiedy brales tego dolara. Cala reszta to tylko targowanie sie o cene.

Szli w posepnym milczeniu. I wreszcie:

— Czy wyrzuca mnie ze strazy, sierzancie? — spytal mlodszy funkcjonariusz.

— Za jednego dolara? Nie.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату