skarpet. Kazda z nich miala dziury w palcach i na piecie.

— Sandra! — zawolala Rosie. — Ten pan do ciebie…

Byl jeszcze tak bardzo wczesny ranek, ze pozna noc wlasciwie sie nie skonczyla. Biala mgla wisiala nad ulicami i skraplala sie niczym malenkie perly na koszuli Vimesa, ktory przygotowywal sie do zlamania prawa.

Jesli stanac na dachu wychodka przy posterunku strazy i przytrzymac sie rynny, jedno z okien na pietrze odskoczy i stanie otworem, kiedy uderzy sie w nie dlonia dokladnie we wlasciwym miejscu.

To byla uzyteczna informacja. Vimes zastanawial sie, czy przekazac ja mlodemu Samowi. Kazdy porzadny glina powinien wiedziec, jak mozna sie wlamac na wlasny posterunek.

Tilden juz dawno pokustykal do domu. Vimes szybko przeczesal jego gabinet. Z satysfakcja stwierdzil, ze nie znalazl w nim tego, czego nie spodziewal sie znalezc. Na dole kilku co bardziej sumiennych straznikow konczylo sluzbe. Odczekal w mroku, az drzwi zatrzasnely sie po raz ostatni i przez kilka minut nie slyszal zadnych krokow. Dopiero wtedy zszedl po schodach do szatni.

Otrzymal klucz do wlasnej sluzbowej szafki. Mimo to z malej buteleczki naoliwil zawiasy i dopiero wtedy ja otworzyl. Niczego tu jeszcze nie wkladal. Ale coz to? Na podlodze lezal pomiety worek. Vimes podniosl go…

Brawo, chlopcy…

Wewnatrz byl srebrny kalamarz kapitana Tildena.

Vimes wyprostowal sie i przyjrzal szafkom z ich dawno wyrytymi na drzwiczkach inicjalami i niekiedy zadrapaniami od noza. Wyjal z kieszeni male czarne zawiniatko, ktore wczesniej zabral z szafy z dowodami. W szarym swietle poranka blysnely wytrychy. Vimes nie byl geniuszem od haczykow i dzwigienek, ale tanie i starte zamki w drzwiczkach szafek nie stanowily powaznego wyzwania.

Wlasciwie byla to tylko kwestia wyboru.

A potem odszedl w mgle.

Z przerazeniem odkryl, ze znowu czuje sie swietnie. To uczucie bylo niemal zdrada wobec Sybil, przyszlej strazy, a nawet jego laskawosci sir Samuela Vimesa, ktory musial myslec o polityce dalekich krajow i o sile roboczej niezbednej do wydobycia tej przekletej lodzi, ktora Wydzial Rzeczny stale zatapial. I tak, bardzo chcial wrocic — albo do przodu, albo poprzez czy jak tam jeszcze. Naprawde chcial. Chcial wrocic do domu tak bardzo, ze niemal czul w ustach smak tesknoty. Oczywiscie. Ale nie mogl, jeszcze nie; na razie byl tutaj i jak powiedzial doktor Lawn, trzeba zajac sie robota, ktora ma sie przed soba. W tej chwili robota polegala na tym, by przetrwac na ulicy w wielkiej grze w durniow. A Vimes wiedzial o niej wszystko, o tak… I budzila w nim dreszcz podniecenia. Taka byla natura bestii.

Dlatego szedl przed siebie, zatopiony w myslach, kiedy nagle z mrocznego zaulka wyskoczyli na niego jacys ludzie.

Pierwszy dostal kopniaka w brzuch, poniewaz bestia nie walczy czysto. Vimes odstapil na bok i chwycil drugiego. Poczul, ze noz przejechal mu po pancerzu, kiedy opuszczal glowe; mocno szarpnal napastnika na swoj helm.

Mezczyzna zlozyl sie rowno na bruku.

Vimes odwrocil sie natychmiast do pierwszego z napastnikow, ktory stal zgiety wpol i rzezil. Nie upuscil jednak noza, wymachiwal nim przed soba jak jakims talizmanem. Ostrze kreslilo w powietrzu nierowne osemki.

— Rzuc to — poradzil Vimes. — Drugi raz nie poprosze.

Potem westchnal i z tylnej kieszeni wyjal pewien przedmiot. Rozszerzal sie, byl czarny i zrobiony ze skory wypelnionej olowianymi kulkami. W nowej strazy Vimes zakazal uzywania tych palek, ale zdawal sobie sprawe, ze niektorzy funkcjonariusze zdobyli takie; jesli ocenial, ze ktos jest rozsadny, to nie wiedzial, ze ma cos takiego. Czasami trzeba bylo szybko zakonczyc dyskusje, a istnialy gorsze mozliwosci.

Opuscil palke na reke napastnika, jednakze z pewna doza ostroznosci. Uslyszal skowyt i noz odbil sie od bruku.

— Twojego kumpla zostawimy tutaj, zeby sobie to odespal — oswiadczyl. — Ale ty, Henry, idziesz ze mna do lekarza. Pojdziesz spokojnie?

Kilka minut pozniej doktor Lawn otworzyl tylne drzwi. Vimes przecisnal sie obok niego. Na ramionach dzwigal bezwladne cialo.

— Opatruje pan wszystkich, prawda?

— W granicach rozsadku, ale…

— Ten tutaj to Niewymowny — oswiadczyl Vimes. — Probowal mnie zabic. Potrzebuje lekarstwa.

— A czemu jest nieprzytomny? — spytal lekarz. Mial na sobie dlugi gumowy fartuch i gumowe buty.

— Nie chcial wziac lekarstwa.

Lawn westchnal. Reka, w ktorej trzymal mopa, wskazal Vimesowi wewnetrzne drzwi.

— Niech pan go wniesie od razu do gabinetu. Niestety, w tej chwili sprzatam poczekalnie po panu Salciferousie.

— Czemu? Co zrobil?

— Pekl.

Naturalna ciekawosc Vimesa nagle przestala go nekac. Wniosl cialo do wewnetrznego sanktuarium Lawna. Wygladalo inaczej, niz je zapamietal z poprzedniej wizyty, ale wtedy ledwie byl zdolny zauwazac szczegoly. Stal tutaj stol, warsztat, a wzdluz jednej ze scian ciagnely sie polki zastawione butelkami. Zadne dwie nie byly tego samego rozmiaru. W jednej czy dwoch cos plywalo.

Na drugiej scianie wisialy instrumenty.

— Kiedy umre — odezwal sie Lawn, ogladajac pacjenta — zamierzam polecic, zeby na moim nagrobku umocowac dzwonek. Z wielka rozkosza nie bede wstawal, kiedy ktos zadzwoni. Niech pan go tu polozy. Wyglada mi to na powazny wstrzas.

— To skutek uderzenia przeze mnie — wyjasnil uczynnie Vimes.

— I to pan zlamal mu reke?

— Zgadza sie.

— Czysciutka robota. Latwo nastawic i zagipsowac. Cos sie stalo?

Vimes wpatrywal sie w instrumenty.

— Uzywa pan wszystkich? — zapytal.

— Tak. Chociaz niektore sa eksperymentalne. — Lawn zajal sie lezacym na stole.

— Nie scierpialbym chyba, gdyby uzyl pan czegos takiego na mnie. — Vimes podniosl dziwne narzedzie, podobne do zwiazanych sznureczkiem dwoch malych lopatek.

— Sierzancie, to narzedzie w zadnych okolicznosciach nie nadaje sie do uzycia na panu. To instrument… kobiecej natury.

— Dla szwaczek? — domyslil sie Vimes, pospiesznie odkladajac szczypce.

— To? Nie, obecnie krolowe nocy chlubia sie, ze nigdy czegos takiego nie potrzebuja. Moja praca z nimi jest natury, powiedzmy, prewencyjnej.

— Uczy je pan uzywac naparstkow i tego typu rzeczy?

— Tak. Zadziwiajace, jak daleko mozna pociagnac metafore, prawda?

Vimes znowu dotknal lopatek. Budzily niepokoj.

— Jest pan zonaty, sierzancie? — zapytal Lawn. — Rosie miala racje?

— Tak. Jednak moja zona przebywa… gdzie indziej. — Znowu chwycil instrument i natychmiast upuscil go z brzekiem.

— No coz, zawsze warto zdawac sobie sprawe, ze porod nie wyglada jak luskanie grochu.

— Mam wsciekle wielka nadzieje, ze nie!

— Co prawda musze zaznaczyc, ze akuszerki rzadko sie do mnie zwracaja. Mowia, ze mezczyzni nie powinni grzebac tam, gdzie nie jest ich miejsce. Rownie dobrze moglibysmy nadal zyc w jaskiniach. — Doktor Lawn przyjrzal sie pacjentowi. — Jak mawial filozof Sceptum, tworca mojej profesji: czy ktos mi za to zaplaci?

Vimes zbadal sakiewke u pasa nieprzytomnego.

— Szesc dolarow wystarczy? — spytal.

— Dlaczego Niewymowni mieliby pana napadac, sierzancie? Jest pan policjantem.

— Ja tak, ale oni nie. Nie wie pan o nich?

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату