— A to zle?
Ulga unosila sie nad Dibblerem jak dym nad swiezym drewnem.
— Co? Nie! Znakomicie! Doskonale! Moze jeszcze jednego, na druga noge? Za pol ceny?
— Nie, nie. Jeden wystarczy az nadto. — Vimes sie cofnal.
— Nie zostawil pan ani kawalka? — upewnil sie Dibbler.
— To chyba dobrze, nie?
— Oczywiscie. Pewno. Jasna sprawa.
— Musze juz isc — oswiadczyl Vimes. — Z przyjemnoscia znowu pana spotkam, kiedy bede mial mniejszy apetyt.
Odszedl tak daleko, by zniknac z pola widzenia, po czym kilka razy przypadkowo skrecil w sieci zaulkow. Wreszcie stanal w cieniu bramy i wsunal palec do ust, by wydobyc kawalek pasztecika zaskakujaco trudny do przezucia, nawet wedlug pasztecikowych standardow.
Zwykle, kiedy w Slynnych Dibblerowych Pasztecikach trafialo sie cos nietypowo twardego czy chrupkiego, sztuczka polegala na tym, zeby albo przelknac to w calosci i miec nadzieje na szczesliwe zakonczenie, albo wypluc z zamknietymi oczami. Tym razem jednak Vimes siegnal miedzy dziaslo a policzek, po czym wydobyl zlozony kawalek papieru, poplamiony niezidentyfikowanymi sokami.
Rozwinal go. Wypisane olowkiem litery — rozmazane, ale ciagle czytelne — glosily:
Ryba miecz? Kazde haslo brzmialo „ryba miecz”! Kiedy tylko ktos probowal wymyslic slowo, jakiego nikt inny nie odgadnie, zawsze wpadal na rybe miecz. Byl to jeden z tych dziwacznych kaprysow ludzkiego umyslu.
Ale to przynajmniej wyjasnialo zdenerwowanie Dibblera. Spisek. Kolejny nieszczesny spisek w miescie rojacym sie od spiskow. Czy w ogole powinien cos wiedziec o spiskach? Zreszta o tym akurat wiedzial. Ulica Morficzna. Slynny Spisek z Morficznej. Ha.
Wcisnal zatluszczony swistek do kieszeni i zawahal sie.
Ktos zachowywal sie bardzo cicho. Nalozona na halasy dalekiej ulicy tkwila jakby mielizna dzwieku, wypelniona powolnym oddechem. Vimesowi wlosy na karku zaczely sie jezyc.
Ostroznie wyjal z tylnej kieszeni palke.
Jakie mial mozliwosci? Byl glina, a ktos sie do niego podkradal. Jesli nie byl glina, to zle robil (poniewaz Vimes byl glina). Jesli takze byl glina, to nalezal do oddzialu Swinga, a to takze zle (poniewaz Vimes byl lepszym glina niz oni, podobnie zreszta jak obiekty splywajace rynsztokiem). A zatem szybkie zanurzenie tego kogos w sadzawce ciemnosci nie mialo zadnych widocznych wad.
Z drugiej strony zlodzieje, skrytobojcy i ludzie Swinga niewatpliwie czesto podkradali sie do innych i zapewne calkiem dobrze opanowali te umiejetnosc. Tymczasem osoba, ktora sledzila Vimesa, trzymala sie tak blisko muru, ze niemal slychac bylo szuranie. To znaczy, ze prawdopodobnie byla kims calkiem zwyczajnym, komu ciazyla jakas mysl. Nie mial ochoty z blahych powodow dodawac do tego ciezaru kilku uncji olowianych kulek (poniewaz nie byl tego rodzaju glina).
Zdecydowal sie na wejscie do zaulka i powiedzenie:
— Tak?
Chlopiec popatrzyl na niego. To musial byc chlopiec. Natura nie bylaby az tak okrutna, by cos takiego zrobic dziewczynce. Zaden pojedynczy jego rys nie byl bardziej niz znosnie brzydki, ale kombinacja stanowila wiecej niz tylko sume czesci. Dochodzil jeszcze zapach. Nie to, ze jakos paskudny, ale po prostu nie calkiem ludzki. Bylo w nim cos dzikiego.
— Ehm… — odezwal sie. — Sluchaj no, szefie. Powiesz mi, gdzie idziesz, a ja przestane za toba lazic. Stoi? To wyjdzie tylko pensa, szefie; cena specjalna. Niektorzy placa o wiele wiecej, zebym za nimi nie lazil.
Vimes nadal patrzyl. Stworzenie nosilo za wielka wieczorowa marynarke, blyszczaca od brudu i zielonkawa od wieku, oraz cylinder, na ktory musial kiedys nadepnac kon. Ale fragmenty widoczne miedzy nimi wydawaly sie niestety znajome.
— Och, nie… — jeknal. — Nie, nie, nie…
— Dobrze sie czujesz, szefie?
— Nie, nie, nie… Na bogow, to musialo sie zdarzyc, no tak…
— Mam isc i sprowadzic Mossy’ego, szefie?
Vimes oskarzycielsko wyciagnal palec.
— Jestes Nobby Nobbs, tak?
Urwis sie cofnal.
— Mozliwe. A co? To jakas zbrodnia?
Odwrocil sie i rzucil do ucieczki, ale dlon Vimesa opadla mu ciezko na ramie.
— Niektorzy tak sadza. Jestes Nobby Nobbs, syn Maisie Nobbs i Sconnera Nobbsa?
— Zapewne, zapewne! Ale nic nie zrobilem, szefie!
Vimes schylil sie i spojrzal w oczy wygladajace na swiat spod maski brudu.
— A co powiesz na rwanie slomianek, sypanie dzwonkow, sciaganie witek, swistanie kurkow i wianie draki?
Nobby ze szczerym zdziwieniem zmarszczyl brwi.
— Co to jest sciaganie witek? — zapytal.
Vimes rzucil mu podobne spojrzenie. Uliczna gwara mocno sie zmienila przez trzydziesci lat.
— To kradziez drobnostek… niewielkich przedmiotow. A nie?
— Nie, nie, szefie. To wychwianie fantow. — Nobby odprezyl sie. — Ale niezle sobie radzisz jak na nowego. Co to jest olej aniolow?
Pamiec odslonila karte.
— Lapowka — odparl Vimes.
— A sciemniak? — Nobby wyszczerzyl zeby.
— Latwe. Moze byc zebrak, a moze przystojny mezczyzna.
— Dobra. Ale zaloze sie, szefie, ze bys nie umial zapchlic szkapy.
I znowu z zakurzonych zakatkow wysunely sie wspomnienia. To akurat trzymalo sie mocno.
— Cos takiego… I ty to wiesz? Przykre u kogos tak mlodego. To jest wtedy, kiedy sprzedajesz zajezdzonego konia, ale chcesz, zeby troche brykal przed kupujacymi, wiec bierzesz troche swiezego, surowego, ostrego imbiru, podnosisz mu ogon i wciskasz ten imbir…
— Ozez… — To Nobby’emu zaimponowalo. — Wszyscy mowia, ze szybko sie uczysz, szefie. Szczera prawda. Jakbys sie tu urodzil.
— Dlaczego za mna chodzisz, Nobby Nobbsie? — spytal Vimes. Urwis wyciagnal brudna dlon. Pewne elementy jezyka ulicy nigdy sie nie zmieniaja.
Vimes rzucil mu szesciopensowke. Blyszczala na dloni Nobby’ego niczym brylant w uchu kominiarza.
— Jest wsrod nich dama — oswiadczyl chlopak z usmiechem. Dlon pozostala wyciagnieta.
— To, co ci dalem przed chwila, to bylo szesc pensow, do demona — warknal Vimes.
— Tak, ale musze myslec o…
Vimes chwycil Nobby’ego za klapy brudnej marynarki i uniosl w powietrze. Pewnym wstrzasem okazalo sie odkrycie, ze chlopak prawie nic nie wazy.
Uliczny urwis, pomyslal. Zyje na obrzezu — jak na brzegu morza: kolczasty, lepki i lekko cuchnacy gnijacymi wodorostami. Sa ich tu setki, wyrywajacych z marginesow srodki do zycia, a o ile pamietam, Nobby byl jednym z najsprytniejszych. I tak godnych zaufania jak czekoladowy mlotek. Ale to nie szkodzi. Sa sposoby, jak sobie z takimi radzic.
— Ile by kosztowalo, zebys pracowal dla mnie? — zapytal. — Przez caly czas?
— Musze pamietac o swoich klientach… — zaczal chlopak.
— Owszem, ale to ja trzymam cie w gorze jedna reka. Prawda? Nobby rozwazyl swoje polozenie, z za duzymi butami dyndajacymi o stope nad ziemia.
— Caly czas?
— Tak.
— Eee… Za cos takiego musialbym codziennie ogladac jego lordowska mosc.
— Dolara? Probuj dalej.
— No to… pol dolara?