Zli gliniarze zawsze mieli swoje metody wykrywania, czy ktos jest winien. Za dawnych czasow — ha… to znaczy teraz — metody te obejmowaly zgniatacze kciukow, mlotki, male zaostrzone kawalki drewna oraz, oczywiscie, typowa szuflade biurka, zawsze prawdziwy dar dla policjanta, ktory sie spieszy. Swing tego nie potrzebowal. Umial powiedziec, czy ktos jest winien, badajac jego brwi.

Mierzyl ludzi. Uzywal cyrkla i metalowej linijki. Spokojnie zapisywal wyniki, dokonywal pewnych obliczen, takich jak podzielenie dlugosci nosa przez obwod glowy, a potem pomnozenie wyniku przez odstep miedzy oczami. I dzieki takim liczbom potrafil nieomylnie stwierdzic, ze ktos jest przebieglym i klamliwym urodzonym kryminalista. A kiedy ow ktos spedzil dwadziescia minut w towarzystwie jego podwladnych i ich nie tak wyrafinowanych narzedzi badawczych, okazywalo sie — zadziwiajace — ze Swing mial racje.

Kazdy jest czemus winny. Vimes wiedzial o tym. Kazdy policjant to wie. Na tym opiera sie autorytet — kazdy czlowiek sie obawia, ze policjant zobaczy wypisane na jego czole jakies mroczne sekrety. Nie mogl zobaczyc, oczywiscie. Ale tez nie powinien wlec ludzi z ulicy do cel i miazdzyc im palcow mlotkiem, dopoki mu tych sekretow nie zdradza.

Swing pewnie skonczylby z twarza w rynsztoku w jakims zaulku, gdyby Winder nie uznal go za uzyteczne narzedzie. Nikt tak jak Swing nie umial wywachiwac spiskow. Dlatego tez skonczyl jako dowodca Niewymownych, a w porownaniu z wiekszoscia z nich sierzant Stuk wygladal jak Dobry Glina Miesiaca. Vimes zawsze sie zastanawial, jak Swing potrafi ich kontrolowac, ale moze to dlatego, ze ci bandyci jakims zwierzecym instynktem rozpoznawali umysl, ktory dotarl do bandytyzmu okrezna droga i w imie rozumu potrafil wymyslic takie okropnosci, o jakich szalenstwo moze jedynie snic.

Zycie w przeszlosci nie jest latwe. Nie mozna nikomu przylozyc za to, co zrobi dopiero kiedys, ani za to, o czym swiat dowie sie pozniej. I nie mozna ludzi ostrzec. Nie wiadomo, co moze zmienic przyszlosc, ale jesli Vimes dobrze wszystko zrozumial, historia ma tendencje powracania do dawnych kolein. Mozna zmienic tylko cos na krawedziach, jakies drobne szczegoly. Nic nie da sie zrobic w sprawach wielkich. Bez musi zakwitnac. Rewolucja musi wybuchnac.

No… cos w rodzaju rewolucji. Prawde mowiac, nie istnialo dla niej wlasciwe okreslenie. Istniala Ludowa Republika Ulicy Kopalni Melasy (Prawda! Sprawiedliwosc! Wolnosc! Milosc w Przystepnych Cenach! I Jajko na Twardo!), przetrwala cale dlugie kilka godzin — jak niezwykla swieca, ktora plonela zbyt krotko i zgasla jak fajerwerk. Bylo tez oczyszczenie domu cierpienia, bylo…

Zreszta… Trzeba wykonywac robote, ktora ma sie przed soba, jak zawsze policjanci bez wyobrazni.

Wstal kolo pierwszej po poludniu. Lawn siedzial w swoim gabinecie i robil cos, co skutkowalo czyimis glosnymi jekami. Vimes zastukal do drzwi.

Po chwili uchylily sie odrobine. Lawn mial maske na twarzy i trzymal w reku bardzo dlugie szczypce.

— Tak?

— Wychodze — poinformowal Vimes. — Jakies klopoty?

— Niezbyt powazne. Slizgacz Harris mial w nocy pecha przy kartach, to wszystko. Zagral asem.

— To jest pechowa karta?

— Jest, o ile Duzy Tony wie, ze mu jej nie rozdal. Ale zaraz ja usune. Jesli ma pan zamiar dzisiaj kogos uszkodzic, niech pan to zrobi, zanim poloze sie spac, dobrze? Bede wdzieczny.

Lawn zamknal drzwi.

Vimes skinal w strone drewnianych desek i wyszedl na ulice, by rozprostowac nogi i znalezc cos do zjedzenia. To cos czekalo na niego na tacy, zawieszonej na szyi pewnego czlowieka.

Calkiem mlodego czlowieka, trzeba przyznac. Mial jednak wyraz twarzy szczura, ktory sie spodziewa, ze zaraz za zakretem czeka na niego ser. I ktory spodziewal sie sera za poprzednim zakretem, i jeszcze poprzednim… A chociaz swiat okazywal sie jak dotad pelen zakretow, ale calkiem pozbawiony sera, szczur byl jednak absolutnie przekonany, ze tuz za najblizszym zakretem ser wlasnie na niego czeka.

Vimes patrzyl. Ale wlasciwie czemu sie dziwil? Odkad pamietal, w tym miescie zawsze byl ktos, kto sprzedawal mocno podejrzane i chemicznie regenerowane produkty wieprzowe. Sprzedawca byl znajomy. Tyle ze… mlodszy.

Rozpromienil sie na widok obcej twarzy. Lubil spotykac ludzi, ktorzy nie kosztowali jeszcze jego pasztecikow.

— Witam, sierzancie… Zaraz, co znaczy ta mala korona?

— Sierzant sztabowy — wyjasnil Vimes. — Taki sierzant ze wszystkimi dodatkami.

— No wiec, sierzancie, czy moglbym pana zainteresowac ta wyjatkowa kielbaska w bulce? Gwarantuje, ze bez szczurow. Produkt w stu procentach organiczny. Wieprzowina dokladnie ogolona przed mieleniem.

Czemu nie, pomyslal Vimes. Jego zoladek, watroba, nerki i jelita na calej dlugosci natychmiast dostarczyly mu powodow, ale mimo to siegnal do kieszeni po drobne.

— Ile place, panie… ehm… — Powstrzymal sie w ostatniej chwili i demonstracyjnie spojrzal na wypisane z przodu tacy nazwisko. — Panie Dibbler?

— Cztery pensy, sierzancie.

— I pewnie gardlo pan sobie podrzyna, co? — zazartowal Vimes.

— Slucham? — zdziwil sie Dibbler.

— Mowie, ze z taka cena to jakby pan sobie gardlo podrzynal.

— Podrzynam sobie…?

— Gardlo — podpowiedzial z desperacja Vimes.

— Hm… — Dibbler sie zastanowil. — Tak. Zgadza sie. Tak robie. Szczera prawda, nie ma co. Wiec zje pan cos?

— Zauwazylem, ze na tacy jest „Przedsiebiorstwa Dibblera, Rok zal.”. Czy nie powinno byc napisane, kiedy zostaly zalozone?

— Powinno? — Dibbler zerknal na tace.

— Jak dlugo prowadzi pan interes? — spytal Vimes, wybierajac pasztecik.

— Pomyslmy… Jaki mamy rok?

— Eee… Chyba Tanczacego Psa.

— W takim razie od wtorku — stwierdzil Dibbler. I rozpromienil sie. — Ale to dopiero poczatek, drogi panie. Tylko zeby zebrac fundusze. Za rok czy dwa bede w tym miescie waznym czlowiekiem.

— Wierze panu. Naprawde wierze.

Vimes odszedl powoli, a Dibbler znow popatrzyl na swoja tace.

— Gardlo sobie podrzynam, gardlo sobie podrzynam… — mruczal cicho. Brzmienie tych slow wyraznie mu sie podobalo. Ale po chwili skupil uwage na zawartosci tacy i zbladl. — Sierzancie! — wykrzyknal. — Prosze tego nie jesc!

Kilka krokow dalej Vimes znieruchomial z pasztecikiem w polowie drogi do ust.

— A co z nim jest nie tak? — zdziwil sie. — Och, przepraszam. Chcialem zapytac, co z nim jest jakos wyjatkowo nie tak?

— Nic! To znaczy… te sa lepsze.

Vimes zaryzykowal spojrzenie na tace. Jego zdaniem wszystkie paszteciki byly zupelnie takie same. Paszteciki Dibblera czesto wygladaly apetycznie. Na tym polegal ich jedyny urok.

— Nie dostrzegam zadnej roznicy — oswiadczyl.

— Alez jest roznica — zapewnil go Dibbler. Krople potu wystapily mu na czolo. — Widzi pan? Na tym, ktory pan wzial, jest taki rzadek swinek z ciasta. A na pozostalych sa kielbaski. Nie chcialbym, zeby pan pomyslal, no wie pan, ze biore pana za swinie czy cos… Wiec jesli go pan odda, chetnie poczestuje pana, eee, innym, ten nie jest dobry, to znaczy jest, ale tego… ze swinia i w ogole…

Vimes spojrzal mu prosto w oczy. Dibbler musial sie jeszcze nauczyc tego czystego, niewinnego spojrzenia, jakie pojawilo sie po trzydziestu latach handlu czysto organicznymi produktami spozywczymi.

I teraz patrzyl ze zgroza, jak klient nadgryza pasztecik.

Pasztecik zawieral w sobie wszystko, czego Vimes sie spodziewal, i nic, co potrafilby zidentyfikowac.

— Mniam — rzekl.

I z niejakim skupieniem, wpatrujac sie w nieszczesnego sprzedawce, zjadl pasztecik do konca.

— Calkiem mozliwe, ze nikt inny nie robi takich pasztecikow, panie Dibbler — oswiadczyl i oblizal palce na wypadek, gdyby pozniej chcial moze uscisnac komus dlon.

— Zjadl pan calego?

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату