— Tajest, sierzancie. Ryjek mowil, ze na Siostrach Dolly…
— Wiem. A teraz to, co uwazam za konieczne. Zdejmiecie okiennice i sztabe, zostawicie drzwi otwarte i zapalicie wszystkie lampy. Dlaczego nie pali sie ta niebieska nad wejsciem?
— Nie wiem, sierzancie. Ale co bedzie…
— Zapalcie ja, kapralu. A potem razem z Waddym staniecie na strazy na zewnatrz, tak zeby bylo was widac. Jestescie przyjaznie nastawionymi chlopakami z tej okolicy. Zabierzcie dzwonki, ale… i chce, zeby to bylo calkiem jasne… zadnych mieczy. Zrozumiano?
— Bez mieczy?! — wybuchnal Colon. — A jesli zza rogu wybiegnie wsciekle wielki tlum, a ja bede nieuzbrojony?
Vimes zrobil dwa szybkie kroki i stanal z nim nos w nos.
— A jesli bedziesz mial miecz, to co zrobisz przeciwko wsciekle wielkiemu tlumowi? Co powinni zobaczyc wedlug ciebie? Bo ja chce, zeby widzieli Grubego Colona, porzadny chlopak, niezbyt bystry, znalem jego ojca, a ten obok to Waddy, pije w moim pubie… Jesli zobacza po prostu dwoch ludzi w mundurach i z mieczami, bedziecie mieli klopoty, a gdybyscie dobyli tych mieczy, bedziecie mieli prawdziwe klopoty, a jesli zupelnym przypadkiem, kapralu, dobedziecie dzis miecza i przezyjecie, to pozalujecie, gdyz wtedy sobie z wami pogadam, jasne? I wtedy zrozumiecie, co znacza klopoty, bo wszystko, co sie dzialo wczesniej, bedzie sie wydawalo jakims dniem na plazy! Zrozumiano?
Oczy Freda Colona wyszly z orbit. Tylko tak mozna to bylo okreslic.
— I niech moj lagodny, slodki glos wam nie sugeruje, ze nie wydaje wam rozkazow — dodal Vimes i odwrocil sie. — Vimes!
— Tak jest, sierzancie! — odpowiedzial mlody Sam.
— Mamy tu gdzies pile?
Wystapil Ryjek.
— Mam skrzynke z narzedziami, sierzancie.
— Gwozdzie tez?
— Tajest!
— Dobrze. Wyrwij drzwiczki z mojej szafki, wbij w nie duzo gwozdzi na wylot, a potem poloz na podescie na pietrze, czubkami w gore. Ja wezme pile, bo ide do wychodka.
W ciszy, ktora zapadla, kapral Colon najwyrazniej uznal, ze nalezy jakos to skomentowac. Odchrzaknal.
— Jesli ma pan klopoty w takich sprawach, sierzancie — powiedzial — pani Colon zna cudowne lekarstwo, ktore…
— To dlugo nie potrwa — przerwal mu Vimes.
W rzeczywistosci potrwalo cztery minuty.
— Zalatwione — rzekl. Z szatni dobiegalo stukanie mlotka. — Pozwolcie ze mna, mlodszy funkcjonariuszu. Pora na lekcje z techniki przesluchan. Aha… i wezcie skrzynke z narzedziami.
— Fredowi i Waddy’emu nie podoba sie, ze musza stac na zewnatrz — poinformowal Sam. — Pytaja, co bedzie, jesli pojawi sie banda Niewymownych.
— Nie musza sie martwic. Nasi przyjaciele z Kablowej nie naleza do takich, co wchodza od frontu.
Pchnal drzwi do aresztu. Wiezien wstal i chwycil prety kraty.
— No dobra. Przyszli po mnie, wiec juz mnie wypusccie — powiedzial. — Pospieszcie sie, to powiem o was dobre slowo.
— Nikt po ciebie nie przyszedl, moj drogi — oswiadczyl Vimes. Zamknal za soba glowne drzwi, a potem otworzyl cele. — Pewnie maja duzo roboty — dodal. — Wybuchly jakies zamieszki na Siostrach Dolly. Kilku zabitych. Moze troche potrwac, zanim ktos tu po ciebie przyjdzie.
Wiezien spojrzal z ukosa na skrzynke narzedzi w reku mlodszego funkcjonariusza. Trwalo to mgnienie oka, ale Vimes zauwazyl moment niepewnosci.
— Juz lapie — oznajmil wiezien. — Dobry glina i zly glina, tak?
— Jesli chcesz. Ale brakuje nam troche ludzi. Wiec jesli poczestuje cie papierosem, bedziesz uprzejmy sam siebie kopnac w zeby?
— To taka gra, prawda? Wiecie przeciez, ze jestem z Sekcji Specjalnej. A ty jestes nowy w miescie i chcesz na nas zrobic wrazenie. No wiec ci sie udalo. Duzo smiechu, haha. Zreszta ja tylko stalem na czujce.
— Owszem, ale to przeciez nie tak dziala — odparl Vimes. — Teraz, kiedy cie mamy, mozemy zdecydowac, czemu jestes winny. Wiesz, jak sie to zalatwia. Masz ochote na piwo imbirowe?
Twarz wieznia znieruchomiala.
— Bo widzisz… — rzucil Vimes. — Po dzisiejszych rozruchach ostrzegli nas, ze mamy sie liczyc z atakami rewolucjonistow na posterunki strazy. Otoz osobiscie raczej sie ich nie spodziewam. Spodziewam sie za to, ze przyjdzie sporo zwyklych ludzi, rozumiesz, bo przeciez slyszeli, co sie dzialo. Ale… i jesli chcesz, mozesz mnie nazywac panem Podejrzliwym… mam przeczucie, ze wydarzy sie cos o wiele gorszego. Rozumiesz, najwyrazniej mamy bardzo uwazac na przestrzeganie przepisow o godzinie strazniczej. To znaczy, jak sadze, ze kiedy ludzie przyjda sie poskarzyc, ze zolnierze zaatakowali bezbronnych obywateli, co moim zdaniem nalezy uznac za napad z uzyciem niebezpiecznego narzedzia, powinnismy ich aresztowac. Uwazam, ze to dosc…
Na gorze wybuchlo zamieszanie. Vimes gestem polecil mlodemu Samowi pojsc sprawdzic.
— Teraz, kiedy moj naiwny asystent wyszedl — dodal cicho — powiem jeszcze, ze jesli ktorys z moich ludzi dzisiaj w nocy ucierpi, dopilnuje, zebys do konca zycia wyl na widok butelki.
— Nic wam nie zrobilem! Nawet mnie nie znasz!
— No i co z tego? Jak powiedzialem, zalatwimy to w waszym stylu.
Sam wrocil pospiesznie.
— Ktos wpadl do wychodka! — oznajmil. — Wspinal sie na dach, ktory byl podpilowany i sie zalamal!
— To pewnie jeden z tych elementow rewolucyjnych — stwierdzil Vimes, obserwujac twarz wieznia. — Ostrzegali nas przed nimi.
— Mowi, ze jest z Kablowej, sierzancie!
— Tez bym mowil cos takiego, gdybym byl elementem rewolucyjnym. No dobra, pojdziemy go sobie obejrzec.
Na gorze drzwi frontowe wciaz byly otwarte. Na zewnatrz stalo kilku ludzi, ledwie widocznych w kregu swiatla lampy. Wewnatrz byl za to sierzant Stuk, bardzo niezadowolony.
— Kto powiedzial, ze mamy tak wszystko otwierac? — pytal. — Na ulicach sytuacja wyglada paskudnie! Bardzo niebezpiecznie…
— Ja powiedzialem, ze bedzie otwarte — przerwal mu Vimes, wchodzac do srodka. — To jakis problem, sierzancie?
— No wiec… sierzancie, po drodze slyszalem, ze na Przycmionej rzucaja kamieniami w posterunek. — Stuk oklapl nieco. — Na ulicach sa ludzie. Tlumy! Nie chce nawet myslec, co sie dzieje poza centrum.
— I co?
— Jestesmy policjantami! Powinnismy sie przygotowac!
— Jak? Zaryglowac drzwi i sluchac, jak kamienie stukaja o dach? — zapytal Vimes. — A moze wyjsc stad i wszystkich aresztowac? Sa ochotnicy? Nie? Cos wam powiem, sierzancie. Jesli macie chec na policyjna robote, idzcie aresztowac tego czlowieka w wychodku. Pod zarzutem wlamania…
Na gorze rozlegl sie wrzask.
Vimes uniosl glowe.
— I tak sobie mysle, ze jesli pojdziecie na podest przy strychu, znajdziecie czlowieka, ktory zeskoczyl przez swietlik prosto na przypadkiem tam zapomniane nabijane gwozdziami drzwiczki — dodal. Przyjrzal sie zdumionej minie Stuka. — To chlopcy z Kablowej, sierzancie. Pomysleli, ze wejda przez dach i wystrasza tepych mundurowych. Wsadzcie ich obu do cel.
— Aresztuje pan Niewymownych?
— Bez munduru. Bez odznaki. Uzbrojeni. Moze zadbamy tu jednak o prawo, co? — rzucil Vimes. — Ryjek, gdzie to kakao?
— Pakujemy sie w klopoty! — krzyknal Stuk.
Vimes kazal mu czekac, az zapali cygaro.
— I tak jestesmy w klopotach, Winsborough — powiedzial, gaszac zapalke. — Mozemy tylko wybierac, ktore