nam bardziej pasuja. Dzieki, Ryjek.
Wzial od dozorcy kubek i skinal na Sama.
— Przejdzmy sie na ulice — zaproponowal.
W pokoju zapadla nagla cisza. Zaklocaly ja tylko bolesne jeki z gory i wrzaski z wychodka.
— Czemu tak stoicie dookola, panowie? — zapytal. — Chcecie podzwonic swoimi dzwonkami? Ktos ma ochote krzyknac, ze wszystko jest w porzadku?
I z tymi slowami, wiszacymi w powietrzu niczym wielki rozowy oblok, Vimes wyszedl.
Ludzie krecili sie niedaleko — niewielkie grupki, trzy — lub czteroosobowe. Rozmawiali miedzy soba, od czasu do czasu ogladali sie na posterunek.
Vimes usiadl na stopniach i wypil lyk kakao.
Rownie dobrze moglby spuscic spodnie. Grupki rozproszyly sie, polaczyly i zmienily w publicznosc. Jeszcze zaden czlowiek pijacy napoj bezalkoholowy nie byl osrodkiem tak skupionej uwagi.
Mial racje. Zamkniete drzwi zachecaja do brawury. Czlowiek pijacy z kubka pod latarnia, najwyrazniej rozkoszujacy sie nocnym chlodem, to zacheta do przerwy.
— Wie pan, lamiemy godzine straznicza — oznajmil mlody czlowiek, blyskawicznie wysuwajac sie naprzod, a potem cofajac z powrotem.
— Czy tak wolno? — spytal Vimes.
— To nas pan zaaresztuje?
— Nie ja — odparl z usmiechem Vimes. — Mam teraz przerwe.
— Ach, tak… — Mlody czlowiek wskazal Colona i Waddy’ego. — Oni tez?
— Teraz juz tak. Kakao czeka, chlopcy. Ruszajcie. Ale nie musicie tak biegac, dla wszystkich wystarczy. I wracajcie tutaj, kiedy juz dostaniecie swoje…
Kiedy ucichl szybki tupot butow, Vimes odwrocil sie i usmiechnal znowu.
— No a kiedy konczy pan przerwe? — zapytal mlody czlowiek.
Vimes przyjrzal mu sie ze specjalna uwaga. Postawa go zdradzala. Byl gotow walczyc, chociaz nie byl typem wojownika. Gdyby znajdowali sie w barze, barman zbieralby juz z polek co drozsze butelki, poniewaz amatorzy maja sklonnosc do rozbijania szkla. A tak… teraz zrozumial, dlaczego przyszlo mu do glowy porownanie z barem: z kieszeni mlodego czlowieka sterczala butelka. Wypil cos na odwage.
— Och, mysle, ze kolo czwartku. — Vimes wciaz zerkal na butelke.
Gdzies w rosnacym tlumie rozlegly sie smiechy.
— Czemu czwartku? — zdziwil sie pijany.
— Bo w czwartek mam wolne.
Znowu smiechy — tym razem wiecej. Niewiele trzeba, by je wywolac, kiedy rosnie napiecie.
— Zadam, zebyscie mnie aresztowali! — wykrzyknal pijany. — No juz, probujcie!
— Nie jestes dosc pijany — uznal Vimes. — Na twoim miejscu wrocilbym do domu i sie przespal.
Palce pijaka zacisnely sie na szyjce butelki.
No to sie zaczyna, pomyslal Vimes. Na oko sadzac, ma jedna szanse na piec.
Na szczescie tlum nie byl jeszcze zbyt liczny. W takich chwilach lepiej, zeby ludzie nie napierali z tylu i nie dopytywali sie, co sie dzieje. A zapalone latarnie posterunku dobrze oswietlaly zapalenca.
— Przyjacielu, posluchaj mojej rady i nawet o tym nie mysl — powiedzial Vimes.
Znow wypil lyk kakao. Bylo juz tylko letnie, ale razem z cygarem oznaczalo, ze ma zajete obie rece. To wazne. Nie trzyma broni. Nikt potem nie bedzie mogl powiedziec, ze trzymal bron.
— Nie jestem waszym przyjacielem! — warknal mlody czlowiek i rozbil butelke o mur przy schodach.
Szklo zadzwieczalo na kamieniach. Vimes obserwowal, jak wyraz twarzy tego czlowieka zmienia sie od napedzanej alkoholem wscieklosci w ostre cierpienie… Patrzyl, jak otwieraja sie usta…
Mlody czlowiek sie zachwial. Krew pociekla mu spomiedzy palcow, a spomiedzy zebow wyrwal sie niski, zwierzecy odglos.
Tak wygladala scena w swietle: Vimes siedzi na stopniu, z zajetymi rekami, a kilka krokow od niego krwawiacy mlody czlowiek. Zadnej walki, nikt nikogo nie dotknal… Wiedzial, jak dziala plotka, i chcial, by ten obraz utrwalil sie w pamieci gapiow. Na koncu cygara byl nawet slupek popiolu.
Po kilku sekundach wstal z bardzo zatroskana mina.
— Niech ktos mi pomoze, co?! — zawolal.
Zrzucil pancerz i sciagnal kolczuge. Zlapal rekaw koszuli i urwal dlugi pas materialu.
Kilku innych, rozkazujacym tonem wyrwanych z otepienia, przytrzymalo zakrwawionego mlodego czlowieka. Jeden z nich siegnal do zranionej dloni.
— Zostaw — rzucil Vimes, zawiazujac pas tkaniny na bezwladnym przegubie. — Ma cala reke w tluczonym szkle. Ulozcie go jak najdelikatniej, ale niczego nie dotykajcie, dopoki nie zaloze mu opaski uciskowej. Sam, biegnij do stajni i przynies dla tego chlopca derke Marilyn. Ktos tu zna doktora Lawna?
Jeden z oszolomionych gapiow przyznal, ze zna, wiec zostal po niego wyslany.
Vimes czul na sobie spojrzenia tlumu. Zza drzwi wygladali takze straznicy.
— Widzialem kiedys cos takiego — powiedzial glosno. A w mysli dodal „za dziesiec lat”. — Pobili sie w barze. Jeden zlapal butelke, nie umial jej rozbic i skonczyl z odlamkami szkla w reku, a drugi wtedy schylil sie i scisnal… — Tlum satysfakcjonujaco steknal. — Ktos zna tego dzieciaka? — zapytal. — No przeciez ktos musi…
Jakis czlowiek z tlumu przyznal, ze to moze byc Joss Gappy, uczen szewski z warsztatu przy Nowej Szewskiej.
— No to miejmy nadzieje, ze uda sie uratowac mu reke — powiedzial Vimes. — Przydalaby mi sie nowa para butow.
To wcale nie bylo smieszne, ale wzbudzilo kolejny z tych smiechow, jakie wybuchaja z czystego wystraszonego zdenerwowania. A potem tlum sie rozstapil, zeby przepuscic Lawna.
— Aha — powiedzial lekarz, klekajac przy Gappym. — Wie pan, naprawde nie rozumiem, po co mi lozko. Poczatkujacy mistrz butelki?
— Tak.
— Wyglada na to, ze zrobiliscie, co trzeba. Potrzebuje stolu i swiatla. Czy panscy ludzie moga go przeniesc na posterunek?
Vimes mial nadzieje, ze do tego nie dojdzie. Ale trudno, jakos trzeba sobie poradzic…
Wskazal palcem kilku przypadkowych ludzi.
— Ty, ty, ty i ty, i pani tez — rzekl. — Pomozcie Fredowi i Waddy’emu zabrac tego chlopaka do srodka, dobrze? Zostancie z nim, a my zostawimy drzwi otwarte, zgoda? Wy wszyscy tutaj bedziecie wiedzieli, co sie dzieje. Nie mamy zadnych tajemnic. Wszyscy zrozumieli?
— No tak, ale pan jest glina… — odezwal sie ktos.
Vimes skoczyl do przodu i za koszule wyciagnal z grupy mlodego czlowieka.
— Tak, jestem glina — przyznal. — A widzisz tego dzieciaka, o tam? On tez jest glina. Nazywa sie Sam Vimes. Mieszka ze swoja mama na Kogudziobnej. A ten to Fred Colon, wlasnie sie ozenil, wynajmuje mieszkanie przy Starej Szewskiej. Eksponat C to Waddy, wszyscy tu znaja Waddy’ego. Billy Wiglet, o tamten, urodzil sie na tej ulicy. Czy spytalem cie o nazwisko?
— N-nie — wymamrotal pytany.
— A wiesz dlaczego? Bo nie obchodzi mnie, kim jestes. — Vimes puscil chlopaka i rozejrzal sie. — Sluchajcie mnie wszyscy. Nazywam sie John Keel! Nikt nie zostanie zabrany na ten posterunek, jesli nie bede wiedzial, z jakiego powodu! Wszyscy jestescie swiadkami! Ci z was, ktorych wskazalem, wejdziecie do srodka, by sie przekonac, ze gramy uczciwie. Czy pozostali chca tu czekac, zeby sprawdzic, co sie stanie z Gappym? Doskonale, przysle Ryjka, zeby przyniosl wam kakao. Albo mozecie wracac do domow. Noc jest chlodna i powinniscie lezec w lozkach. Ja na pewno chcialbym juz spac w swoim. I tak, wiemy o Siostrach Dolly i wcale sie nam to nie podoba, tak samo jak wam. I slyszelismy o Przycmionej, i to tez sie nam nie podoba. To wszystko, co mam dzis do powiedzenia. A teraz… jesli ktos jeszcze chcialby dolozyc straznikowi, moze teraz wystapic. Nie mam na sobie munduru. Zalatwimy to od razu, tutaj, uczciwie, przy wszystkich. Sa chetni?
Cos musnelo jego ramie i stuknelo o stopnie posterunku. Potem na dachu domu po drugiej stronie ulicy zgrzytnely zsuwajace sie dachowki i jakis czlowiek runal z gory w krag swiatla. Ludzie w tlumie sykneli, jeden czy dwoch krzyknelo glosno.