Wigleta wyraznie dreczyla jakas mysl.
— Oni przyjda po tego typa, ktorego pan zamknal — powiedzial.
— Chcecie wolne na reszte nocy, funkcjonariuszu? — zapytal Vimes.
Reszta oddzialu zasmiala sie nerwowo. Biedaczyska z was, pomyslal Vimes. Wstapiliscie do strazy, bo pensja byla przyzwoita i nie trzeba nosic nic ciezkiego, az tu nagle pojawiaja sie trudnosci…
— O co pan oskarzy naszego aresztanta, sierzancie? — zainteresowal sie Sam.
— Proba ataku na straznika. Widziales te noze.
— Ale za to pan go kopnal.
— Slusznie, zapomnialem. No to dolozymy mu jeszcze stawianie oporu podczas zatrzymania.
Znowu smiechy. My, ktorzy sadzimy, ze wkrotce zginiemy, potrafimy sie smiac ze wszystkiego.
Przez minute czy dwie na ulicy Morficznej panowal spokoj. Nic sie nie poruszalo, nic sie nie dzialo.
Potem zza rogu wyjechala kareta, wyjatkowo elegancka i zaprzezona w dwa konie. Oswietlaly ja pochodnie, a kiedy podskakiwala na nierownym bruku, zygzakujace plomienie pozostawialy jakby krotkotrwale smugi w powietrzu i sprawialy wrazenie zamglonych.
O ile w ogole cos ujawnialy, to sugestie, ze kareta ma barwe fioletu. I ze osiada dosc ciezko na kolach.
Zatrzymala sie przy nastepnych drzwiach za tymi, gdzie Vimes dokonal aresztowania. Vimes, ktory uwazal, ze sporo wie o byciu cieniem, bylby zdumiony, widzac, ze dwie ciemne sylwetki wychodza z ciemnej wneki i staja w swietle pochodni.
Drzwi karety sie otworzyly.
— Niezwykle wiesci, droga pani — oznajmil jeden z cieni.
— Bardzo dziwne wiesci, kochaniutka — dodal drugi.
Oba cienie wspiely sie do powozu, ktory szybko odjechal.
Vimesowi zaimponowalo sprawne dzialanie straznikow na posterunku. Przeciez nie wydawal im zadnych rozkazow.
Gdy tylko powoz wtoczyl sie na dziedziniec, Wiglet ze Scuttsem zeskoczyli i zamkneli brame. Wewnatrz Colon i Waddy zatrzasneli okiennice. Waddy poszedl do zbrojowni i wrocil z nareczem kusz. Wszystko to dzialo sie szybko i — jak na tych ludzi — sprawnie.
Vimes szturchnal swoje mlodsze ja.
— Zrob kakao, maly — poprosil. — Nie chce stracic przedstawienia. Usiadl przy biurku i oparl nogi o blat. Tymczasem Colon zamknal drzwi, a Waddy zalozyl sztabe.
Tak sie teraz dzieje, myslal, ale przedtem dzialo sie inaczej. Tym razem spiskowcy z Morficznej zwiali. Nie wpadli w zasadzke w czasie spotkania. Nie bylo starcia. Na widok tylu glin musieli sie smiertelnie przerazic. Zreszta nie byli specjalnie grozni — zwykli krzykacze, obiboki i gapie, ludzie, ktorzy stoja w tlumie za tym biednym durniem, co to jest ich przedstawicielem, krzycza: „Tak, dobrze mowi!”, a potem pryskaja w boczne uliczki, kiedy tylko stroze prawa zaczynaja sie zachowywac bardziej stanowczo. Ale niektorzy zgineli w tej zasadzce, niektorzy walczyli, a potem jak zwykle jedno zdarzenie prowadzilo do nastepnego… A tym razem zadnej zasadzki nie bylo, bo jakis sierzant narobil halasu…
Dwie rozne terazniejszosci. Jedna przeszlosc. I jedna przyszlosc.
Nie wiem, co stanie sie potem.
Jednak moge sie domyslic.
— Brawo, chlopcy — powiedzial, wstajac. — Wy skonczcie blokowac nas wewnatrz, a ja pojde i powiem staremu, co sie dzieje.
Wspinajac sie na schody, slyszal za plecami zdziwione pomruki. Kapitan Tilden siedzial przy biurku, wpatrzony w sciane. Vimes zakaszlal glosno i zasalutowal.
— Mielismy drobne… — zaczal.
I wtedy Tilden zwrocil ku niemu swa poszarzala twarz. Wygladal, jakby zobaczyl ducha, i jakby to bylo w lustrze.
— Tez o tym slyszeliscie?
— Sir?
— Zamieszki na Siostrach Dolly — wyjasnil Tilden. — Ledwie pare godzin temu.
Jestem za blisko, pomyslal Vimes, gdy dotarl do niego sens tych slow. Wszystkie te zdarzenia byly tylko nazwami, zdawalo sie, ze nastepowaly prawie rownoczesnie. Siostry Dolly, tak… Zebral sie tam spory tlum napalencow…
— Porucznik ze Strazy Dziennej wezwal wojsko — ciagnal Tilden. — Do czego mial odpowiednie uprawnienia. Oczywiscie.
— Ktory regiment? — zapytal Vimes dla zachowania pozorow. Nazwa byla przeciez w podrecznikach historii.
— Srednich Dragonow lorda Venturiego, sierzancie. Ten, w ktorym kiedys sluzylem.
Zgadza sie, pomyslal Vimes. A kawaleria jest doskonale wyszkolona do kontroli cywilnego tlumu.
— I tego, no… bylo kilka… ehm, przypadkowych ofiar…
Vimesowi zrobilo sie zal starego zolnierza. W rzeczywistosci nigdy nie udowodniono, ze wydano komus rozkaz szarzowania na tlum, ale czy to ma znaczenie? Konie napieraja, ludzie nie moga sie cofnac z powodu scisku za nimi… Dziecku az nazbyt latwo jest puscic dlon opiekuna…
— Ale nalezy uczciwie zaznaczyc, ze obrzucono oficerow roznymi obiektami, a jeden zolnierz zostal powaznie ranny.
Czyli wszystko w porzadku, pomyslal Vimes.
— Jakie to byly obiekty, sir?
— Owoce, jak rozumiem. Choc miedzy nimi mogly sie tez znalezc kamienie. — Vimes zauwazyl, ze Tildenowi drzy dlon. — O ile mi wiadomo, rozruchy wybuchly z powodu cen chleba.
Nie. Protest dotyczyl cen chleba, poprawil wewnetrzny glos Vimesa. Rozruchy to cos, co wybucha, kiedy ogarnieci panika ludzie zostaja scisnieci miedzy idiotami na koniach a innymi idiotami, ktorzy wrzeszcza „Tak, dobrze mowi!” i usiluja przecisnac sie do przodu, natomiast wszystkim tym rzadzi duren, ktoremu doradza maniak z metalowa linijka.
— W palacu panuje opinia — dodal wolno Tilden — ze elementy rewolucyjne moga zaatakowac posterunki strazy.
— Naprawde, sir? Dlaczego?
— Bo tak sie zwykle zachowuja.
— Chce poinformowac, sir, ze nasi ludzie wlasnie zamykaja okiennice i…
— Robcie, co uznacie za konieczne, sierzancie. — Tilden machnal dlonia, w ktorej trzymal nabazgrany list. — Nakazano nam dbac o przestrzeganie przepisow godziny strazniczej. To jest podkreslone.
Vimes milczal przez moment, nim sie odezwal. Zdusil pierwsza nasuwajaca sie odpowiedz i rzucil jedynie:
— Bardzo dobrze, sir.
Po czym wyszedl.
Tilden nie byl zlym czlowiekiem; musialy nim bardzo wstrzasnac ostatnie wiesci, inaczej nie wydalby tak glupiego i niebezpiecznego rozkazu. „Robcie, co uznacie za konieczne”… Taki rozkaz przekazany komus sklonnemu do paniki na widok grupy ludzi wymachujacych piesciami daje w efekcie masakre na Siostrach Dolly.
Zszedl po schodach. Oddzial stal wokol z nerwowymi minami.
— Wiezien w celi? — zapytal Vimes.
Kapral Colon przytaknal.