stosunek sil nie byl wlasciwy. To w koncu dawna straz. Ale przynajmniej mogli go wylowic z rzeki albo odciac i dopilnowac, zeby mial odpowiedni pogrzeb.

W glebi ulicy zabrzmial turkot i zza rogu wyjechala rozklekotana wiezniarka. Fred Colon trzymal lejce, a funkcjonariusz Waddy siedzial za nim. Vimes slyszal krzyki.

— Co sie dzieje, Billy?

— To Keel z Vimesem — odpowiedzial Wiglet. — Pospieszcie sie!

Vimes staral sie unikac wzroku Carcera, staral sie zachowywac, jakby nic sie nie stalo, udawac, ze swiat nie pekl nagle, wpuszczajac przez szczeline lodowate wichry nieskonczonosci. Ale Carcer byl bystry.

Zerknal na Vimesa, a potem przyjrzal sie Samowi.

— Z Vimesem? — powtorzyl. — Nazywasz sie Sam Vimes, moj chlopcze?

— Nic nie powiem — odpowiedzial z godnoscia mlodszy funkcjonariusz Vimes.

— No, no, no, no, no… — rzucil zachwycony Carcer. — To dopiero mile spotkanie, co? Czlowiek naprawde ma o czym myslec, trudno zaprzeczyc, haha.

Wiezniarka zahamowala ze zgrzytem. Carcer spojrzal na blada, okragla twarz kaprala Colona.

— Zajmijcie sie swoja praca, kapralu — rzucil. — Odjedzcie stad, ale juz.

Colon przelknal sline. Vimes widzial, jak podskakuje mu grdyka, probujaca sie schowac.

— Eeee… Slyszelismy dzwonienie — wykrztusil.

— Drobny wybuch entuzjazmu — wyjasnil Carcer. — Szkoda fatygi. Wszyscy tu jestesmy straznikami, prawda? Naprawde nie chce robic problemow. Nastapilo drobne nieporozumienie, nic wiecej. Ten oto sierzant Keel mial wlasnie oddac nam naszego kolege. Prawda, sierzancie? I bez pretensji, co? Przypadkiem wpakowaliscie sie w nasza drobna operacje. Lepiej o tym wiecej nie wspominac. Oddajcie go nam i po sprawie.

Wszyscy popatrzyli na Vimesa.

Rozsadek nakazywal oddac im aresztanta. Wiedzial o tym. Potem Carcer — prawdopodobnie — sobie pojdzie, a nie chcial przeciez, zeby zblizal sie do mlodego Sama, jesli tylko mozna cos na to poradzic.

Lecz Carcer wroci. Tacy jak on zawsze wracaja, zwlaszcza kiedy im sie wydaje, ze odkryli jakis slaby punkt.

Jednak nie to bylo najgorsze. Najgorsze, ze Vimes wprowadzil zmiany.

Mial miejsce Spisek z Morficznej. Niewymowni rzeczywiscie rozbili zebranie. Kilka osob zginelo, ale niektorzy uciekli, po czym nastapilo kilka dni strasznego zamieszania, ktore skonczylo sie, kiedy…

Tylko ze mlody Sam Vimes tamtej nocy nie byl nawet w poblizu Morficznej. Keel uczyl go polerowac klamki po drugiej stronie Mrokow.

Ale chciales byc sprytny, Diuk. Chciales wetknac kij w szprychy, przylozyc komus po lbie, prawda?

A teraz wmieszal sie w to Carcer, ty zas wypadles z podrecznikow historii i wedrujesz bez mapy…

Carcer wciaz usmiechal sie przyjaznie. Tu i teraz Vimes — bardziej niz czegokolwiek na swiecie — chcialby zobaczyc, jak znika ten usmiech.

— Chetnie bym sie dogadal… sierzancie — powiedzial. — Naprawde. Ale go aresztowalem, wiec teraz musze go zabrac na posterunek i zalatwic papierkowa robote. Moze potrafi nam pomoc w sledztwie w kilku nierozwiazanych sprawach.

— Takich jak…? — spytal Carcer.

— Nie wiem. Zalezy, co tam mamy. Zamkniemy go w celi, damy kubek herbaty, pogawedzimy o tym i owym… Wiesz, jak to jest. Czlowiek staje sie rozmowny po herbacie. Albo napoju z babelkami, naturalnie, wedle gustu.

Wsrod czlonkow Strazy Nocnej zabrzmialy ciche smieszki, choc Vimes mial nadzieje, ze zaden nie ma pojecia, co znaczy ostatnie zdanie.

Usmiech Carcera rozplynal sie bez sladu.

— Mowie, ze to jeden z moich ludzi, w oficjalnej misji, i jestem sierzantem — powiedzial.

— A ja jestem sierzantem sztabowym i ja mowie, ze przekazemy go wam na posterunku, sierzancie Carcer. Oficjalnie.

Carcer skinal glowa na mlodszego funkcjonariusza, tak dyskretnie, ze tylko Vimes to zauwazyl. I znizyl glos.

— Ale nagle to ja mam wszystkie asy, Diuk — mruknal.

— Tylko ze nagle ja juz nie gram w karty, Carcer. Owszem, mozemy od razu urzadzic sobie tutaj bojke i powiem szczerze, nie wiem, jak by sie skonczyla. Ale jestem wsciekle pewien, ze jutro nie bylbys juz sierzantem. A jesli uwazasz, ze masz wszystkie asy, to stac cie na podniesienie stawki.

Carcer przygladal mu sie przez chwile. Potem mrugnal i obejrzal sie.

— Mowilem wam, jaki z niego numer, co? — zwrocil sie do kolegow. Porozumiewawczo szturchnal Vimesa pod zebro. — Zawsze probuje… No dobrze, sierzancie… sztabowy, zalatwimy to po twojemu. Trzeba dac wam, mundurowym, cos do roboty, haha, co? Za godzine czy dwie przysle po niego paru chlopcow.

Zgadza sie. Chcesz mi dac czas, zebym sie spocil, zebym myslal, czy znikne nagle, kiedy poderzniesz chlopakowi gardlo, myslal Vimes. Klopot polega na tym, ze naprawde sie poce.

Wyprostowal sie i machnal na wiezniarke.

— Ja i moi chlopcy wszyscy zabierzemy go na posterunek — oznajmil. — Pora na przerwe na kakao, rozumiecie. Pomoz mi z nim, Waddy. Fred, masz tam jakichs pasazerow?

— Jeden pijak, sierzancie. Rzygal na cala ulice.

— Dobrze. Wrzucimy wieznia do tylu, a my zlapiemy sie z zewnatrz. — Skinal Carcerowi. — Na pewno wkrotce sie spotkamy, sierzancie.

— Jasne. — Na twarzy Carcera znow pojawil sie zlosliwy usmieszek. — Tylko uwazaj na siebie, co?

Vimes wskoczyl na stopien, gdy powoz przeturkotal obok. Nie obejrzal sie nawet. Jedno trzeba Carcerowi przyznac — nie strzeli czlowiekowi w plecy, jesli uzna, ze ma rozsadna szanse poderzniecia mu gardla w niedalekiej przyszlosci.

Po chwili dopiero odezwal sie funkcjonariusz Wiglet wiszacy obok na burcie rozkolysanego powozu.

— Co sie tam dzialo, sierzancie? Zna pan tego typa?

— Tak. Zabil dwoch gliniarzy. Jednego, ktory probowal go aresztowac, a drugiego, kiedy byl juz po sluzbie i jadl zapiekanke. Zabijal tez innych ludzi.

— Przeciez jest policjantem!

— Swing dal mu robote, Wiglet.

Nagle turkot kol wydal sie o wiele glosniejszy. Wszyscy straznicy nasluchiwali pilnie.

— Dlugo jestescie w strazy, funkcjonariuszu? — zapytal Vimes.

— Dwa lata, sierzancie — odparl Wiglet. — Wczesniej nosilem owoce na targu, ale pochorowalem sie na krzyz i na pluca od tych zimnych porankow.

— Nigdy nie slyszalem o zabitych policjantach — wtracil mlodszy funkcjonariusz Vimes.

— To nie bylo tutaj, maly. To bylo bardzo daleko stad.

— Byl pan tam?

— Byli straznicy, ktorych znam.

I znowu nastroj na powozie ulegl zmianie. Straznicy nie wydali zadnego slyszalnego dzwieku, ale nad pojazdem zawislo slowo „A-haa”.

— Czyli przyjechal pan, zeby go wysledzic? — domyslil sie Wiglet.

— Cos w tym rodzaju.

— Ale slyszelismy, ze jest pan z Pseudopolis, sierzancie — wtracil Sam.

— Bywalem w wielu miejscach.

— Rany…

— Zabil gliniarza, ktory jadl zapiekanke? — upewnil sie z kozla Fred Colon.

— Tak.

— Dran! A jaka to byla zapiekanka?

— Swiadkowie nie mowili — sklamal Vimes.

To bylo dawne Ankh-Morpork. Krasnoludy stanowily w tej chwili sladowa mniejszosc i wolaly nie podnosic glow. No, wlasciwie raczej trzymaly je nizej niz zwykle. I z pewnoscia nie dzialaly tu calonocne bary z zapiekankami ze szczurow.

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату