Osobnik wyrwal sie z chwytu Vimesa. W mroku zabrzmialy dwa metaliczne zgrzyty… Noze nareczne, pomyslal Vimes. Nawet skrytobojcy uwazaja, ze to bron idioty.
Cofnal sie o kilka krokow, a osobnik w czerni przetanczyl ku niemu, przesuwajac groznie obie klingi.
— Czy na to tez masz jakas glupawa odpowiedz, dupku?
Ku swemu przerazeniu Vimes zobaczyl za napastnikiem Sama, bardzo powoli wznoszacego dzwonek.
— Nie bij go! — krzyknal, a kiedy osobnik w czerni odwrocil glowe, kopnal mocno.
— Jesli masz zamiar walczyc, walcz — powiedzial, kiedy przeciwnik zlozyl sie wpol i runal na bruk. — Jesli masz zamiar gadac, gadaj. Nie probuj walczyc i gadac rownoczesnie. A w tej chwili sugeruje, zebys zrezygnowal z jednego i drugiego.
— Moglem go szybko zalatwic, sierzancie — poskarzyl sie Sam, gdy Vimes wyjal swoje kajdanki i przykleknal. — Moglem go zdmuchnac jak swieczke.
— Urazy glowy bywaja smiertelne, mlodszy funkcjonariuszu. A jestesmy sluzba zaufania publicznego.
— Ale pan go kopnal w intymne czesci, sierzancie!
Bo nie chce, zebys ty byl celem, pomyslal Vimes, zatrzaskujac kajdanki. A to znaczy, ze nie walisz zadnego z nich w glowe. Stoisz w cieniu jako tepy pomocnik. W ten sposob przezyjesz. A moze przezyje i ja.
— Nie musisz walczyc tak, jak ten drugi chce, zebys walczyl — powiedzial, zarzucajac sobie napastnika na ramie. — Pomoz mi z tym… I w gore. Dobrze. Trzymam go. Prowadz.
— Z powrotem na posterunek? — zdumial sie Sam. — Chce pan aresztowac Niewymownego?
— Tak. Mam tylko nadzieje, ze po drodze spotkamy ktoregos z naszych chlopakow. Niech to bedzie dla ciebie lekcja, maly. Nie ma zadnych zasad. Nie wtedy, kiedy ktos wyciaga noze. Zalatwiasz go. Jesli to mozliwe, bez halasu, jesli to mozliwe, nie robiac mu zbyt wielkiej krzywdy. Ale zalatwiasz go. Idzie na ciebie z nozem, walisz go palka po reku. Idzie z golymi rekami, uzywasz kolana, buta albo helmu. Twoja praca to utrzymywanie porzadku. I zaprowadzasz porzadek najszybciej, jak tylko potrafisz.
— Tak jest, sir. Ale bedziemy mieli klopoty, sir.
— Zwykle aresztowanie. Nawet gliny musza przestrzegac prawa, jakiekolwiek by bylo…
— Tak, sierzancie, ale chodzilo mi o to, ze bedziemy mieli klopoty juz teraz, sierzancie.
Przy koncu ulicy czekala na nich grupka niewyraznych postaci. Wygladali na ludzi majacych jakis cel; bylo cos takiego w ich postawie, w sposobie stania na drodze… Oczywiscie rzadkie blyski swiatla na ostrzach broni tez byly pewna sugestia. Trzaskaly klapki otwieranych slepych latarni.
Oczywiscie, tamten przeciez nie przyszedl tu sam, skarcil sie w myslach Vimes. Mial tylko obserwowac, dopoki wszyscy nie wejda do srodka. Potem by sie wymknal i wezwal grupe uderzeniowa. Musi ich tu byc kilkunastu… Spiora nas na szarlotke[7]!
— Co zrobimy, sierzancie?
— Dzwon tym swoim dzwonkiem.
— Ale juz nas zauwazyli!
— Rusz tym przekletym dzwonkiem, co? Idz spokojnie! I nie przestawaj dzwonic!
Niewymowni rozstawili sie w linie, a idacy ku nim Vimes zauwazyl, ze kilka sylwetek przesuwa mu sie za plecy. Tak chca to zalatwic… Jak te opryszki w alei Scoone’a: rozmawiali milo i przyjaznie, choc ich oczy mowily: Hej, wiesz, ze nasi kumple sa za toba, a my wiemy, ze wiesz, i zabawnie jest patrzec, jak probujesz udawac, ze to tylko grzeczna rozmowa, kiedy zdajesz sobie sprawe, ze lada moment zarobisz w nerki. Odczuwamy twoj bol. I podoba sie nam…
Stanal. Musial, inaczej wpadlby na kogos. Dookola otwieraly sie drzwi i okna — dzwieki dzwonka budzily cala okolice.
— Dobry wieczor — powiedzial.
— Dobry wieczor, wasza laskawosc — odezwal sie glos z historii. — Milo jest spotkac starego przyjaciela, co?
Vimes jeknal w duchu. Najgorsze, co moglo sie zdarzyc, wlasnie sie zdarzylo.
— Carcer?
— Dla ciebie: sierzant Carcer. Zabawne, jak zycie sie czasem uklada, co? Okazalo sie, ze jestem doskonalym materialem na gline, haha. Dali mi nowe ciuchy, miecz i dwadziescia piec dolarow miesiecznie, tak od razu. Chlopaki, to jest ten typ, o ktorym wam opowiadalem.
— A czemu nazywacie go wasza laskawoscia, sierzancie? — spytala ktoras z ciemnych sylwetek.
Wzrok Carcera nie opuszczal twarzy Vimesa.
— To taki zart. Tam, skad przybylismy, wszyscy nazywali go Diukiem. — Wsunal dlon do kieszeni i wyjal cos polyskujacego jak mosiadz. — Taki przydomek, co… Diuk? Niech ten dzieciak przestanie tluc tym piekielnym dzwonkiem, co?
— Dajcie juz spokoj, mlodszy funkcjonariuszu — mruknal Vimes.
Zreszta halas odniosl juz skutek. Mala scenka miala teraz milczaca publicznosc. Co nie znaczy, ze ta publicznosc stanowila dla Carcera jakakolwiek roznice. Z przyjemnoscia zatluklby czlowieka na smierc posrodku zatloczonego placu, a potem rozejrzal sie i zapytal: „Kto? Ja?”. Ale jego ludzie byli troche nerwowi, jak karaluchy, niepewne, kiedy zapali sie swiatlo.
— Nie martw sie, Diuk — mowil Carcer, wsuwajac na palce mosiezny kastet. — Opowiedzialem chlopakom o tobie i o mnie. Jak to sie znamy juz od bardzo dawna i w ogole, haha.
— Tak? — mruknal Vimes. Nie byla to mistrzowska riposta, ale Carcer wyraznie mial ochote na gadanie. — A jak ci sie udalo zostac sierzantem, Carcer?
— Uslyszalem, ze szukaja policjantow ze swiezymi pomyslami. Ten mily kapitan Swing porozmawial ze mna i stwierdzil, ze nie ma zadnych watpliwosci: jestem uczciwym czlowiekiem, ktory mial w zyciu pecha. Zmierzyl mnie dokladnie tymi swoimi cyrklami, linijkami i geometria, a potem stwierdzil, ze to udowodnione: nie jestem typem przestepcy. Wszystko to wina srodowiska, powiedzial.
— Znaczy, te wszystkie trupy, ktore za soba zostawiasz?
— Niezly zart, Diuk. Haha.
— I miales swieze pomysly, tak?
— No, w kazdym razie jeden mu sie spodobal. — Carcer zmruzyl oczy. — Okazalo sie, ze nie znal sztuczki z piwem imbirowym.
Sztuczka z piwem imbirowym. No tak, to bylo wlasciwie ukoronowanie wszystkiego. Oprawcy przez wieki nie odkryli sztuczki z piwem imbirowym, a Carcer podal ja na tacy takiemu patentowemu psychopacie jak kapitan Swing.
— Sztuczka z piwem imbirowym — powtorzyl Vimes. — No brawo, Carcer. Wlasnie kogos takiego jak ty Swing szukal. Absolutnego sukinsyna.
Carcer wyszczerzyl zeby, jakby otrzymal drobne wyroznienie.
— Tak. Juz im mowilem, jak mnie przesladujesz za to, ze ukradlem bochenek chleba.
— Daj spokoj, Carcer. To do ciebie nie pasuje. Nigdy w zyciu nie zwinales bochenka chleba. Twoj styl to raczej zamordowac piekarza i ukrasc piekarnie.
— Niezly z niego blazen, co? — Carcer mrugnal do swoich ludzi i skinal glowa w strone Vimesa.
A potem jednym plynnym ruchem odwrocil sie w miejscu i wyprowadzil cios w zoladek stojacego obok Niewymownego.
— I nie mow do mnie „sierzancie” — syknal. — Jestem panem sierzantem, zrozumiano?
Lezacy steknal.
— Przyjmuje, ze to znaczy „tak”, haha. — Carcer wsunal kastet do kieszeni. — A teraz… Diuk, sytuacja jest taka… Trzymasz na ramieniu jednego z moich ludzi, wiec moze oddasz go nam i nie bedziemy juz do tego wracac?
— Co sie tu dzieje, sierzancie?
Glos zabrzmial z tylu. Vimes obejrzal sie — nadchodzili Wiglet i Scutts. Wygladali jak ludzie, ktorzy przed chwila biegli, ale teraz starali sie isc nonszalancko, rozkolysanym krokiem. Krok ten stal sie jednak mniej nonszalancki i wyraznie mniej rozkolysany, kiedy ujrzeli oddzial Niewymownych.