Ale wprowadz mnie tylko do srodka, pani, a ludzie nie stanowia problemu.
Kot drapnal lapa obroze.
— Czy to mozliwe, ze ma alergie na diamenty? — zastanowila sie madame. Podniosla zwierzaka. — Kicius jest uciulony na diamenciki?
Havelock westchnal, ale tylko w myslach, poniewaz szanowal swoja ciotke. Chcialby tylko, by w kwestii kotow okazywala wiecej rozsadku. Instynktownie wyczuwal, ze jesli — dyskutujac o intrygach i planach — ktos piesci kota, powinien byc to kot o dlugiej bialej siersci. Na pewno nie podstarzaly dachowiec dreczony nieregularnymi atakami wzdec.
— A co z sierzantem? — zapytal, mozliwie grzecznie przesuwajac sie na lawce.
Dama w liliowej sukni delikatnie odlozyla kota na siedzenie. Rozszedl sie niepokojacy zapach.
— Sadze, ze powinnam mozliwie szybko spotkac sie z panem Keelem — oswiadczyla. — Moze da sie go okielznac. Przyjecie jest jutro wieczorem. Ehm… Czy zechcialbys otworzyc okno?
Troche pozniej tej samej nocy Downey wracal chwiejnym krokiem do swojej sypialni po wieczorze spedzonym wesolo w Pokoju Prefektow. I nagle zauwazyl, ze zgasla pochodnia.
Wydobyl sztylet z szybkoscia zaskakujaca dla kogos, kto widzialby tylko jego zaczerwieniona twarz i niepewny krok. Rozejrzal sie po korytarzu. Wszedzie siegaly szare cienie, ale nic ponadto. No coz, czasami w koncu pochodnie gasna tak same z siebie…
Zrobil krok naprzod.
Kiedy nastepnego ranka obudzil sie we wlasnym lozku, bol glowy przypisal marnej brandy. A jakis petak pomalowal mu twarz w pomaranczowe i czarne pasy.
Znow zaczal padac deszcz. Vimes lubil deszcz. Kiedy padalo, liczba ulicznych przestepstw gwaltownie spadala. Ludzie siedzieli pod dachem. Kilka najlepszych nocy w jego karierze bylo deszczowych — stal w mroku przy scianie jakiegos budynku, z glowa pochylona tak, ze malo co bylo widac pomiedzy helmem a kolnierzem; stal i sluchal szumu srebrzystych kropli deszczu.
Kiedys stal tak cichy, zamkniety w sobie, tak nieobecny, ze uciekajacy zlodziej, ktory wymknal sie scigajacym, oparl sie o niego, by chwile odetchnac. A kiedy Vimes objal go ramionami i szepnal do ucha „Mam cie”, najwyrazniej zrobil w spodnie to, czego jakies czterdziesci lat wczesniej ukochana matka cierpliwie uczyla go nie robic.
Ludzie poszli juz do domu. Pozszywany Gappy zostal odprowadzony na Nowa Szewska, gdzie Fred Colon — ktorego rumiana, okragla twarz promieniowala szczeroscia — grzecznie wytlumaczyl jego rodzicom, co zaszlo. Lawn, byc moze, zdolal w koncu skorzystac ze swojego lozka.
A deszcz bulgotal w rynnach, chlustal z rzygaczy, splywal rynsztokami i tlumil wszelkie dzwieki.
Przydatna rzecz, taki deszcz.
Vimes siegnal po butelke najlepszego piwa imbirowego pani Arbiter. Pamietal je. Bylo wsciekle mocno gazowane, a zatem bardzo popularne. Mlody chlopiec — przy odpowiedniej zachecie i cwiczeniach — mogl po pewnym czasie odegrac beknieciami cala pierwsza zwrotke hymnu narodowego, i to po jednym pociagnieciu. To istotny atrybut towarzyski, kiedy ma sie osiem lat.
Vimes wybral do tej roboty Colona i Waddy’ego. Nie chcial w nia wplatywac mlodego Sama. Nie chodzi o to, ze planowal cos nielegalnego, tyle ze mialo to taki sam wyglad i zapach jak cos nielegalnego. Vimes wolal sie nie tlumaczyc.
Areszt byl stary, o wiele starszy niz stojacy nad nim budynek. Zelazne klatki dodano niedawno i nie zajmowaly calej przestrzeni. Za przejsciem w murze znajdowaly sie kolejne piwnice, zawierajace niewiele ponad szczury i smieci, ale — co wazne — niewidoczne z klatek.
Vimes kazal przeniesc tam zabitego strzelca. Nic w tym zlego. Byl srodek nocy, paskudna pogoda, nie warto budzic ludzi w kostnicy, kiedy pod reka jest wygodna i chlodna piwnica.
Przez wizjer w drzwiach obserwowal, jak cialo wedruje przed celami. Wywolalo pewne poruszenie, zwlaszcza u pierwszego z zatrzymanych. Dwaj pozostali wygladali na ludzi, ktorzy wiele zla ogladali w imie zarabiania pieniedzy; nie robilo im specjalnej roznicy, czy byli wynajeci do kradziezy, czy do zabicia gliny; nauczyli sie nie reagowac przesadnie na smierc, ktora nie jest ich wlasna.
Za to pierwszy wyraznie sie denerwowal. Szczurek — tak nazwal go Vimes — byl najlepiej ubrany z calej trojki, caly na czarno, mial kosztowny sztylet, a na palcu srebrny pierscien z trupia czaszka. Dwaj pozostali ubierali sie nijako, a ich bron byla praktyczna, nic specjalnego, tyle ze wyraznie czesto uzywana.
Zaden prawdziwy skrytobojca nie nosilby do pracy bizuterii. Jest niebezpieczna i blyszczy. Ale Szczurek chcial byc kims waznym. Prawdopodobnie przed wyjsciem z domu sprawdzal w lustrze, czy ma odpowiedni styl. Nalezal do takich malych dupkow, ktorzy podniecaja sie pokazywaniem swojego sztyletu kobietom w barach.
Krotko mowiac, Szczurek mial wielkie marzenia. Szczurek mial wyobraznie.
I bardzo dobrze.
Straznicy wrocili i chwycili przygotowane przez Vimesa pakunki.
— Pamietajcie: zalatwiamy to szybko — uprzedzil. — Sa niespokojni, sa zmeczeni, nikt po nich nie przyszedl i musieli widziec swojego calkiem martwego kolege. Nie chcemy, zeby dwaj pierwsi mieli czas do namyslu. Zrozumiano?
Kiwneli glowami.
— A tego malego zostawimy na sam koniec. Niech ma mnostwo czasu…
Szczurek rozwazal swoje perspektywy. Niestety, nie trwalo to dlugo.
Zdazyl sie juz poklocic z dwojka pozostalych. Alez byl z nich zespol ratowniczy… Nawet nie ubierali sie odpowiednio. Lecz mundurowi tez nie zachowywali sie wlasciwie. Wszyscy wiedza, ze oni sie zawsze wycofuja. Nie powinni stawiac oporu. Nie powinni okazywac sladow inteligencji. Przeciez…
Glowne drzwi do aresztu otworzyly sie z trzaskiem.
— Pora na piwo imbirowe! — ktos krzyknal.
Straznik przebiegl przed celami ze skrzynka pelna butelek. Zniknal w dalszych pomieszczeniach.
W areszcie bylo dosc ciemno. Szczurek skulil sie pod sciana i patrzyl, jak dwoch straznikow otwiera cele, stawia skutego lokatora na nogi, wyciaga go na zewnatrz, a potem prowadzi za rog.
Glosy mialy slabe echo.
— Przytrzymaj go. Uwazaj na nogi.
— Gotowe! Dawaj butelke! Trzeba nia mocno potrzasnac, inaczej nic z tego nie bedzie!
— No dobra, przyjacielu. Masz ochote cos nam powiedziec? Nazwisko? Nie? Wiesz, to jest tak, ze w tej chwili niespecjalnie nas obchodzi, czy bedziesz gadal, czy nie…
Rozleglo sie glosne pukniecie, syk, a potem… wrzask, eksplozja cierpienia.
Kiedy ucichl, rozdygotany Szczurek uslyszal, jak ktos mowi:
— Szybko, bierzmy nastepnego, zanim kapitan nas przylapie!
Skulil sie jeszcze bardziej, gdy dwaj straznicy wpadli do sasiedniej celi, wywlekli szarpiacego sie wieznia i poprowadzili w ciemnosc.
— No dobra. Masz jedna szanse. Bedziesz mowil? Tak? Nie? Za pozno!
I znowu pukniecie, i znowu syk, i znowu wrzask. Tym razem byl glosniejszy i trwal dluzej, a konczyl sie cichym bulgotem.
Szczurek kucnal przy scianie, gryzac palce.
Za rogiem, w swietle pojedynczej latarni, Colon szturchnal Vimesa, zmarszczyl nos i wskazal w dol.
Miedzy wszystkimi celami biegl rowek sciekowy, prymitywne rozwiazanie sluzace higienie. Teraz ciekl nim powoli waski strumyk — Szczurek sie denerwowal.
Mam cie, pomyslal Vimes. Ale dobra wyobraznia potrzebuje wiecej czasu. Pochylil sie, a dwoch pozostalych zblizylo sie wyczekujaco.
— No jak — odezwal sie cichym szeptem. — Mieliscie juz urlop, chlopcy?
Po kilku minutach rozmowy na bardzo obojetne tematy Vimes wstal, podszedl do ostatniej celi, otworzyl drzwi i chwycil Szczurka, ktory usilowal wcisnac sie w kat.
— Nie! Blagam! Powiem wszystko, co chcecie! — zawolal.
— Tak? — burknal Vimes. — Jaka jest predkosc orbitalna ksiezyca?